Co jarało Sienkiewicza?

„Henryk Sienkiewicz. Greatest Hits" - reż. Krzysztof Materna - Teatr Bagatela w Krakowie

Henryk Sienkiewicz – znana wszystkim persona, kojarzona głównie przez młodzież z niebotycznie obszernymi lekturami. To, czy to dobre, czy złe lektury, stanowi kwestię ambiwalentną. Natomiast niezaprzeczalny jest fakt, że autor był bardzo płodny, jeśli chodzi o ilość wyprodukowanych stron. Slogan, który również nierozerwalnie się z nim łączy, to „ku pokrzepieniu serc".

Osobiście średnio to jego pokrzepienie do mnie przemawia, jednak dla człowieka z szarego pozytywizmu opowieści o tym, jak dobro wygrywa ze złem, barwne walki, romanse, postaci i egzotyczne wyprawy mogły faktycznie krzepić, a także rozjaśniać tę mocno zakurzoną oraz pokrytą atmosferą przygnębienia rzeczywistość. Mam na myśli oczywiście powieści, bo nowelki napisane zostały chyba „ku dobiciu serc", ale może to po prostu mój subiektywny odbiór treści.

Spektakl wystawiony na deskach Teatru Bagatela Henryk Sienkiewicz Greatest Hits na szczęście został przygotowany w taki sposób, aby nie dobijać publiczności. Natomiast, czy wszystkich pokrzepił tak samo mocno, to już kwestia dyskusyjna. Humor, żart, dowcip jest tu bardzo nierówny, bo owszem pojawia się ogrom scen i sytuacji, które bawią i są świeże, ale przebija się też sporo „sucharów", żartu przebrzmiałego już lata temu. Nie można jednak zaprzeczyć, że całe przedsięwzięcie reżyserowi Krzysztofowi Maternie się udało. Sam zresztą wcielił się w postać Sienkiewicza, celebryty XIX wieku, pełniąc rolę narratora i przewodnika po spektaklu.

Nie przepadam za Henrykiem. Może dlatego, że mojego serca nie krzepią krwawe boje, brutalność, nurzanie się we krwi. Jest taka znacząca scena, mówiąca (a raczej szydząca z Sienkiewicza) o brutalności i przemocy, która chyba wyraźnie jarała pisarza. Nabijanie na pal? Mnie to nie jara, tym bardziej – nie krzepi.

Mam wrażenie, że Krzysztofa Materny Sienkiewicz w swej pierwotnej, oryginalnej wersji, też nieszczególnie jarał, bo w spektaklu wyraźnie przebija się konwencja groteski czy karykatury, w odniesieniu do konstrukcji postaci. Nie powiem, niektóre sceny, jak choćby ta z Krzyżakami, są naprawdę świetne, zrobione w takiej trochę kabaretowej formie. Jednak nie da się ukryć, że większość rozpisanych scen, to czysta „szydera" z Henia, z idei krzepienia serc. W tym momencie samo nasuwa się pytanie, czy to jest akceptowalne i możemy bezceremonialnie się śmiać, czy jednak sztuka przekroczyła granice dobrego smaku. Na nie jednak musi sobie odpowiedzieć każdy z osobna, bo wszak sztuka wręcz powinna przekraczać granice, tworzyć nowe wartości i łamać schematy czy tabu, ale... nie każdemu odbiorcy to pasuje. Według mnie bez problemu mieści się ona w granicach, ale może dlatego, że sama od początku tego tekstu „niechcący" szydzę z pokrzepienia serc w wydaniu Sienkiewiczowskim, więc mnie jest łatwiej przesunąć po prostu granice.

Sztuka Materny faktycznie została zaprojektowana dla widzów z dużym dystansem do pojęć polskości, patriotyzmu, postaci dużych formatów. Podkreślić też należy warstwę muzyczną i teksty, które do piosenek napisał Maciej Stuhr. Chciałam najpierw stwierdzić, że stanowią one świetne dopełnienie sztuki, ale tak naprawdę są istotną składową częścią spektaklu, na równi z dialogami. Nie jest to sztuka z dziesiątym dnem, zahaczająca o głębsze refleksje czy problemy, a szczerze przyznam, że początek pretendował do czegoś „większego". Samo usytuowanie akcji na orliku, aktorzy grający... aktorów, pytania o polskość, o sens... to był intrygujący początek. Jednak w momencie, kiedy duch Sienkiewicza zstępuje na boisko, ta wielowarstwowość się kurczy i spłyca do warstwy rozrywkowej. Nie ma w tym nic złego, wszak sztuka ma za zadanie też bawić widza. Mimo wszystko mam poczucie niedosytu i niewykorzystanego potencjału tego, co ciekawie się zapowiadało.

Jednakże, żeby skończyć to moje narzekanie i czepianie się, przejdę do tego, co bezdyskusyjnie było dobre. Aktorzy i ich warsztat, a także przygotowanie naprawdę zasługują na pochwałę. Końcowe owacje na stojąco należą się głównie za pracę, którą wykonali. Mój bezkonkurencyjny faworyt tej sztuki to Krzysztof Bochenek i jego rola zimy w Potopie. Są tacy aktorzy, którzy nawet w roli niemej zimy i stroju bałwana, po prostu stojącego na scenie, są wyśmienici.

Rozgadałam się dużo o Sienkiewiczu i o tym, co mi się nie podoba, a po drodze uciekła mi fabuła. I tak to z tym spektaklem jest, że fabuły opowiedzieć się nie da, bo to zbiór różnych scenek z twórczości Sienkiewicza, które trzeba zobaczyć. Po prostu. Nadmienić wypada tylko, że akcja – jak już wspomniałam – rozgrywa się na boisku, na którym zbierają się aktorzy. Tuż za ławkami, na których siedzą, wiszą kostiumy, w które przebierają się do kolejnych scen. Gołym okiem widać, że sami aktorzy też świetnie się przy okazji bawią, a improwizacji nie brakuje. Właśnie to nadaje lekkości, humoru i swojskości całemu przedsięwzięciu.

Zauroczyła mnie piosenka Jaremy, którego jara mord i trup, i poszłabym jeszcze raz na ten spektakl, żeby ponownie ją usłyszeć. To był ten moment sztuki, który faktycznie mnie zajarał, natomiast nie na tyle, żebym płonęła jak pochodnia, z zachwytu oczywiście.

A skoro mowa o Sienkiewiczu, lekturach i szkolnym jego wizerunku, to ocenię tę sztukę po szkolnemu – dla mnie była poprawna, ale bez zachwytu. Takie „mocne trzy plus".

Monika Sobieraj-Mikulska
Dziennik Teatralny Kraków
19 maja 2023

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia