Co reżyser miał na myśli?

"Zbombardowani" - reż: Marek Kalit - Teatr Konsekwentny w Warszawie

Czy brutaliści są jeszcze dziś potrzebni teatrowi? Ich wizja świata nie zdezaktualizowała się - wciąż żyjemy w przestrzeni patologii i bólu. Co jednak stało się z formą proponowaną przez te teksty? Za wcześnie na ich rewidowanie, powstały raptem przed dziesięcioma laty lub niewiele wcześniej. Co zatem zrobić z fantem takim, jak "Zbombardowani" w warszawskim Teatrze Konsekwentnym?

Surowa przestrzeń i niewielka ilość rekwizytów od wejścia sugerują widzowi, że w przedstawieniu najważniejszy będzie aktor. Rzeczywiście, to jedno z dwóch rozwiązań: albo "ubrać" tekst Kane w wizję plastyczną, albo (co jest tańszym, choć niekoniecznie prostszym rozwiązaniem) oprzeć przedstawienie o wykonawców.

Spotkanie jąkającej się, nieśmiałej, introwertycznej Cate (Aleksandra Popławska) i sprośnego hedonisty Iana (Krzysztof Franieczek) w hotelowym pokoju ma wszelkie cechy realistycznego dramatu, tak w dialogach, jak w działaniach bohaterów. Za oknami narasta bliżej nieokreślony konflikt zbrojny. Mężczyzna chce seksu z dziewczyną, ona zdecydowanie sprzeciwia się temu. Kłótnia rośnie, napięcie się intensyfikuje. Momentem przełamania sytuacji jest zrzucenie bomby na hotel, poprzedzone wtargnięciem do pokoju trzeciego bohatera, Żołnierza (Adam Sajnuk). Od tego momentu tekst dramatu przestaje jasno prowadzić czytelnika po meandrach wydarzeń, nie dając odpowiedzi na pytanie o stopień realności prezentowanych wydarzeń. Zawiesza je w onirycznej niepewności, buduje metaforyczne obrazy, rezygnuje z opowiadania wprost, prowadząc (opatrzoną znakiem zapytania) nieoczywistą opowieść o odkupieniu win.

Tyle tekst - spektakl jednak idzie własną drogą. Niestety, w wielu momentach reżyser Marek Kalita z tej nieoczywistości zrezygnował, wprowadzając męczącą jednoznaczność. Postawił na oszczędność środków pozaaktorskich: w centrum zainteresowania są postaci. I to aktorzy też są najmocniejszym punktem spektaklu, szczególnie duet Popławska-Franieczek, już kolejny raz występujący w tej konstelacji. Imponuje skupiona kreacja Popławskiej, zdolność do niemal całkowitej metamorfozy fizycznej. Przełamanie, jakie dokonuje się w postaci, a które zachodzi za kulisami, gdzieś w przestrzeni ogarniętego wojną miasta, aktorka oddaje wnosząc na scenę zupełnie różne rodzaje obecności i stosunku Cate do rzeczywistości. Przemiana widoczna jest w ostrości gestów, długości spojrzenia - w absolutnie minimalnych zjawiskach. Ian w interpretacji Franieczka jest, w zgodzie z literą utworu Kane, twardym gnojem, którego postawa życiowa zawrzeć by się mogła w jednym słowie: "brać". Aktor podkreśla fizyczność swojego bohatera, która zostaje doprowadzona do punktu krytycznego podczas homoseksualnego gwałtu, jakiego dopuszcza się na Ianie Żołnierz. Późniejsze etapy drogi Iana, opowiadane są już niemal wyłącznie obrazami, jakby na przekór oślepionemu bohaterowi. Dotarcie do finałowego "Dziękuję" to trasa antyheroiczna, naznaczona bólem i cierpieniem, które mają służyć samodoskonaleniu.

Najsłabszym aktorsko punktem spektaklu jest Żołnierz (Adam Sajnuk), jakby zawstydzony, schowany, deklaratywny w swoich wypowiedziach, najmniej przekonywujący. Kuriozalnym zaś elementem jest wprowadzenie czwartego aktora: ciemnoskóry Wvarwzeky-Wez Kombo-Bouetoumoussa, "śpiewające" i tańczące interludium, rozbijające minimalistyczną koncepcję utworu Kane i nawiązanie dramatopisarki do teatru antycznego (trzech aktorów), jest pierwszym krokiem Kality na drodze do upraszczającej dosłowności. Ian kilkakrotnie wspomina "czarnucha", który przynosi kanapki pod drzwi hotelu. Kalita zdecydował się pokazać owego "czarnucha" jako obywatela rzeczywistości przedstawionej, trochę egzotycznego (tańczy skomplikowany, energetyczny taniec), trochę ucywilizowanego (pojawia się w liberii hotelowej). Podobnie czyni reżyser z kończącymi dramat obrazami coraz niżej upadającego Iana. Są one zaledwie zobrazowaniem dramatu Kane, bez pomysłu, metafory, próby wyrażenia czegoś więcej, niż napisała autorka.

Czy zatem, jeśli nie udaje się ogarnąć wymyślonego przez dramatopisarkę świata inaczej jak przez dosłowne obrazy, warto brać się za jej utwór? Kalita na to pytanie nie udziela odpowiedzi, zawieszając spektakl w pół drogi między realizmem (sceny przemocy, gwałtów, rekwizyty) a poetyckim śnieniem (wycięte światłem obrazy, scena finałowa, tańce czy śpiewający pod playback Kombo-Bouetoumoussa). Zapewne jest spektakl pewnym świadectwem przebytej drogi artystycznej, która może być dla wtajemniczonych kluczem do odczytania niektórych elementów przedstawienia (np. muzyki, która dla widza pozostającego poza procesem twórczym równie dobrze mogłaby się w ogóle nie pojawiać - przynajmniej przestałaby rozpraszać). Jednak świadectwo to nie jest spójne, brak mu wewnętrznego scalenia i konsekwencji. Bronią spektaklu znakomici protagoniści, jednak i oni, zawieszeni w niedokończonym świecie przedstawionym, nie mogą w pełni rozwinąć skrzydeł.

Hubert Michalak
ArtPapier
12 sierpnia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...