Codzienne Kilimandżaro

Rozmowa ze Zbigniewem Zamachowskim

Dziwny aktor, bo nie udaje. Chodząca naturalność. Uwielbiają go garderobiane i sprzątaczki w teatrze. "Pan taki normalny". Mówi, że dyscyplinuje go pochodzenie z małego miasteczka pod Łodzią. To chyba spodobało się Kieślowskiemu, gdy zrobił ze ZBYSZKA ZAMACHOWSKIEGO "swojego aktora" z poczciwą gębą. Ale gdy trzeba zagrać wysokiego, szczupłego bruneta, to wyciągam warsztat i gram, żartuje. Jednak żartuje rzadko, bo jest, jak przyznaje "smutno-wesoły". Pan teraz na zakręcie? - pyta Jacek Szmidt.

Gra, śpiewa, komponuje, jak trzeba, to nawet tańczy. Wzrusząjacy Siwek w Zawróconym. Groteskowy w roli Dudka w Pułkowniku Kwiatkowskim. Liryczny w Zmruż oczy. Zresztą za kreację Jaśka w ty m filmie dostał nagrodę Orła w Gdyni. "Żelastwa", jak mówi nagrodach, ma dużo, tylko że niewiele z tego wynika.Za każdym razem z niepokojem czeka na nowe role. I każda jest trudna jak zdobycie Kilimandżaro. Bo skoro uczy w szkole aktorskiej i czasem występuje ze swoimi studentami, to musi "świecić przykładem\'. I świeci.

Twój STYL: Ile masz wzrostu?

Zbigniew Zamachowski: 170 centymetrów albo, jak napisała jedna gazeta, 0,82 Prokopa. A co?

TS: Zastanawiam się, jak to wpłynęło na Twoje życie.

ZZ: Że kompleksy? Wiesz, ja jakoś nigdy nie cierpiałem na brak akceptacji siebie. No dobra, jak miałem 14 lat, zakochałem się w koleżance z ostatniej klatki naszego bloku i zauważyłem, że ona jest wyższa o głowę. I oczywiście nie zwracała na mnie uwagi. Odbyłem wtedy rozmowę z rodzicami, bo wyczytałem w gazecie, że można zrobić kurację hormonalną, żeby wzrost pobudzić. To chyba ich zaniepokoiło, że coś się ze mną złego dzieje, ale przeszło mi po kolejnym zakochaniu się.

TS: Myślałem, że nieduży, niezbyt ładny chłopak z małego miasteczka, w dodatku z wadą wymowy, musiał mieć pod górę w życiu. Szczególnie że miał jeszcze... ząb z metalową koronką.

ZZ: I był nazywany "srebrnym zombkiem". Nie wiem, na czym budowałem wiarę, że wszystko jest ze mną w porządku. Nie grałem wtedy za dobrze w nogę, ale w liceum ekonomicznym, gdzie w klasie na 41 uczniów było 38 dziewczyn, to nie miało znaczenia. Tym bardziej że okazało się, że gram na pianinie, śpiewam...

TS: Trudno tym zaimponować chłopakom.

ZZ: To chyba nie były czasy szpanerstwa i rywalizacji. Wyrastałem na podwórku i w pobliskiej starej cegielni. Rano wybiegałem z pajdą chleba umoczoną w wodzie z wiadra i posypaną cukrem, a wracałem wieczorem umorusany, babcia wrzucała mnie i siostrę do balii od prania i potem szedłem spać pod wielką pierzynę, w kompletnej ciemności, bo wtedy jeszcze w domu nie było światła. Pierwsze dżinsy, wymarzone, kupiłem na studiach, wcześniej miałem takie polskie, z teksasu, który nie chciał się ścierać. Kumple mieli tak samo, więc nie było się o co ścigać.

TS: I nagle z tego podwórka trafiłeś do finału festiwalu w Opolu, a potem do filmu "Wielka majówka" z Korą i Maanamem. Zbyszek, skąd wiara, że dasz sobie radę w wielkim świecie?

ZZ: Rzecz w tym, że to nie stało się nagle. Najpierw była szkoła muzyczna, którą wtedy otworzyli w moim miasteczku. Rychło się tam zorientowałem, że nie będę wirtuozem, ale też że umiem nieźle klecić nuty i pisać teksty. To mi pomogło przetrwać w liceum ekonomicznym, bo ekonomia polityczna, statystyka, pisanie na maszynie mnie przerastały i przeżyłem do matury wyłącznie dzięki polonistce, która nas namówiła, żeby założyć kabaret. Potem były warsztaty w Lublińcu, gdzie zajęcia prowadził Zbyszek Górny i Jarek Kukulski. Gdy więc w klasie maturalnej trafiłem do "złotej dziesiątki" w Opolu, odwagę, by wejść na scenę i spojrzeć w kamerę, dali mi ludzie, którzy wcześniej we mnie uwierzyli. Niedawno dostałem z telewizji nagranie tego mojego opolskiego "wykonu" i myślałem, że wpadnę pod stół na widok chłopca z wąsem, który śpiewał piosenkę "Kołysanka". Ale jednak była w nim jakaś fajna energia.

TS: I wtedy pozbyłeś się tego "srebrnego zombka".

ZZ: No jakoś tak.

TS: A w głowie zaszumiało?

ZZ: Właśnie, widzisz, nie. Ja zawsze mam poczucie, że nikogo nie udaję, że jestem na właściwym miejscu. Czy grałem na organach w Urzędzie Stanu Cywilnego, czy na weselach z zespołem klezmerskim...

TS: Za kasę?

ZZ: Oczywiście. Od 15. roku życia zarabiałem na siebie. Nie pochodzę z zamożnej rodziny. Kieszonkowego nic dostawałem, bo rodziców nie było zwyczajnie stać. Jeździło się więc z kapelą po zabawach wiejskich. TS: Zawód wysokiego ryzyka. "Zdrowia państwa młodych nie wypijesz?"

ZZ: Trudno było odmówić toastów, czasem wracałem do domu nieco odrealniony, na co rodzice się nie godzili, ale miałem fajną ekipę, dawkowaliśmy sobie wrażenia we właściwych proporcjach. Wtedy niełatwo było kupić piwo, a na wódkę nic mieliśmy ochoty. Od wielkiego dzwonu był jeszcze, pamiętasz, bułgarski wermut Ciociosan, ale jego nie dało się dużo wypić, bo to groziło śmiercią lub kalectwem.

TS: Przejeżdżałem niedawno przez Twoje strony. Powiedz, czy jest coś jeszcze w Tobie z chłopaka z Brzezin?

ZZ: Ja zawsze będę chłopakiem z małego miasteczka. Mimo że od \'85 roku mieszkam w Warszawie. Pompatycznie to zabrzmi, ale fakt, że wyszedłem z takiego miejsca, daje mi dyscyplinę i szacunek dla ludzi, kimkolwiek są. Nie ma we mnie, i nikt mnie na tym nie przyłapie, poczucia wyższości. Przez myśl mi nie przejdzie, że to, co osiągnąłem, upoważnia mnie do patrzenia na innych z góry. Dlatego lubią mnie panie sprzątaczki, garderobiane. Mówią: "Pan taki normalny". Gdy odwiedzam mamę w Brzezinach i spotykam dawnych kumpli, to też nie jestem dla nich panem z telewizji.

TS: Często jeździsz?

ZZ: Często. I wożę tam różnych znajomych w intencji ratowania zabytkowego XVII-wiecznego

kościółka. Jest taki rytuał: najpierw msza święta, a potem kwesta i występ. Była Małgosia Kożuchowska, Piotrek Polk, Andrzej Grabowski. A w tym roku ściągnąłem Grzesia Turnaua na koncert do mojego pałacyku i miałem nieludzką przyjemność grania na swoim podwórku, gdzie przyszło prawie tysiąc osób... TS: Mama dumna?

ZZ: Chyba tak.

TS: Miałeś 18 lat, kiedy straciłeś ojca.

ZZ: Trudno mi o tym mówić. To jest wiek, kiedy chłopak ojca najbardziej potrzebuje, więc strata stygmatyzuje na całe życie.

TS: Napisałeś wiersz: "Gdyby żył mój ojciec, wszystko byłoby inaczej". I jeszcze: "Mój ojciec powiesił świat na pasku".

ZZ: I na tym skończmy. Żyjemy w czasach, gdy wszyscy wszystko wywalają na zewnątrz, a ja bym chciał coś zostawić w sobie. Wiersze były dla mnie formą podświadomej autoterapii, próbą nazwania tego, co przeżyłem, zrozumienia. I oswojenia.

TS: Co jest następnego dnia?

ZZ: Jedno, co pamiętam, to, że nie ma zgody na odejście bliskiej osoby, mózg nie przyjmuje takiej wiadomości. Ale świat istniał dalej. Mama sobie materialnie radziła. Siostra była już poza domem, a potem zwiała do Stanów, ja poszedłem na studia. Może dzięki temu łatwiej mi się było pozbierać?

TS: A ja wiem skądinąd, że chłopak, za którym nie stoi drugi, starszy mężczyzna, taki wzorzec... mięknie.

ZZ: Miałem więc szczęście w nieszczęściu. W szkole aktorskiej trafiłem do pana Włodzimierza Brudza, genialnego trenera od wychowania fizycznego. I okazało się, że to jest mój żywioł, że jestem sprawnym człowiekiem...

TS: I teraz, żeby mnie pognębić, zrobisz salto?

ZZ: Chodź na trawnik, to zrobię. Salta i różne fiflaki na zajęciach u pana Brudza dały mi poczucie, że znalazłem się na swoim miejscu.

TS: I tak Zbyszek, który czarował dziewczyny śpiewem, został twardzielem.

ZZ: Potem był etap latania na paralotni, żeglowania po oceanie. I tylko z końmi miałem pod górkę. Jestem człowiekiem, który bardzo nie lubi rano wstawać, a na obozie jeździeckim musiałem o szóstej rano szorować konia, siodłać, on tego też nie lubił, więc kopał, gryzł, a na koniec zrzucił mnie tak zgrabnie, że złamałem obojczyk. Od tej pory na konia nie wsiadłem. Kiedy więc Jurek Hoffman złożył mi propozycję zagrania Wołodyjowskiego, ucieszyłem się nieludzko, ale pomyślałem, że jako pieszy rycerz nie dam rady. Jednak znaleziono mi trenera, dobrego konia i zawziąłem się, że będę jeźdźcem. Okazało się, że to jest całkiem przyjemne i potem była satysfakcja, bo wszystkie sceny - poza jedną, gdy Wołodyjowski przeskakuje przez ogrodzenie i gdyby się wtedy z siodła zwalił, przerwa w zdjęciach kosztowałaby miliony - wszystkie pościgi, rajdy konne to moja robota.

TS: Smakuje?

ZZ: Bardzo smakuje. Smakuje żeglowanie, kiedy wieje osiem w skali Beauforta, a ja odbyłem taką wyprawę z Markiem Kondratem, Wojtkiem Malajkatem i Bogusiem Lindą na Karaibach, dostaliśmy patenty żeglarskie.

TS: Mały wielki człowiek!

ZZ: A ile ty masz wzrostu?

TS: 177, ale to ukryłem i w dowodzie mam 178.

ZZ: A jeździsz konno?

TS: Nie. A Ty nauczyłeś się już angielskiego?

ZZ: No, mogę powiedzieć, że władam, ale do perfekcji mi daleko. W Brzezinach nie było szansy nauczenia się niczego poza rosyjskim. Na studiach też nic mogłem, bo lektorat był tylko dla zaawansowanych. Zacząłem lekcje jako dorosły człowiek.

TS: Słyszałem opowieść o tym, jak z Jerzym Stuhrem trafiliście w Cannes na jacht współzałożyciela Microsoftu Paula Allena, na bankiet ze wszystkimi twórcami dubbingu do Shreka.

ZZ: Obaj z Jerzym mówimy na tyle swobodnie, żeby się cieszyć, że niedaleko nas siedziała przy stole Angelina Jolie. Ale były też zabawne momenty. Stoimy z Jerzym przy burcie, a tu nagle zbliża się Eddie Murphy z żoną. Jerzy powiedział po angielsku "dzień dobry", no i że on podkłada po polsku głos osła i że bardzo ceni... Ale Murphy chyba nie był zachwycony, że zaczepiają go ludzie, których nie zna, odbąknął jakąś formułkę grzecznościową i poszedł. Na co Jurek mówi tak: "Smuutny. Jak każdy komik".

TS: A ty jesteś wesoły czy smutny?

ZZ: Smutno-wesoły taki. Ale żeby bawić towarzystwo, to nie moja branża. Najchętniej bywam na przyjęciach, gdzie jest do czterech, pięciu osób - i to mi znanych. Kiedy jest więcej, mam pragnienie posiadania czapki niewidki.

TS: Nie masz kwalifikacji do zawodu?

ZZ: To taka obiegowa opinia o aktorach, że jak nie jesteśmy w centrum uwagi, to usychamy. A większość moich znajomych ma inaczej. Ja w każdym razie nie czuję potrzeby, by absorbować sobą świat poza sceną.

TS: A jesteś egocentrykiem? Bo mówi się, że artysta musi się skupić na sobie, zażądać ciszy dookoła. Tylko że jak się ma czworo dzieci, to chyba trudne?

ZZ: Te role życiowe trzeba po prostu godzić. Są opowieści o Tadeuszu Łomnickim, że był nieznośnym egotykiem, terroryzował otoczenie, ale zapłacił za to samotnością i nic sądzę żeby było mu z tym dobrze. Nie chcę bluźnić, ale zawód aktora nie jest dla mnie wszystkim. Świat jest wystarczająco ciekawy, żeby praca nie mogła mi go przesłonić. Miałem szczęście poznać ludzi już w szkole filmowej, a potem na przykład Krzysztofa Kieślowskiego, którzy mnie przekonali, że najpierw jest się człowiekiem, a potem aktorem.

TS: A gdy uczysz się roli, nie terroryzujesz otoczenia?

ZZ: Nie. I nie jestem też nerwusem. Jak przychodzi uczyć się tekstu, parę dni przed kręceniem filmu zamykam się w ciasnym kącie, przez wiele lat była to łazienka, i tam w nocy zwykle spędzam ileś godzin, żeby wbić tekst w łeb. Kłopot w tym, że mam coraz większe poczucie odpowiedzialności za to, co robię, i to mnie męczy. Za chwilę czeka mnie wykonanie premierowej piosenki na festiwalu w Krakowie, a jestem od lat wykładowcą przedmiotu "piosenka aktorska" i ten występ jest dla mnie jak zdobycie Kilimandżaro. Bo skoro jestem nauczycielem, nie najgorszym chyba, to muszę świecić przykładem. Obok mnie będą występować moi studenci, no więc trema.

TS: To dowód świeżości.

ZZ: Rozmawiałem ostatnio z Wiktorem Zborowskim, on jest starszy o 10 lat. Powiedział mi, że najchętniej grałby już w golfa i palił fajkę, a pracuje. Na szczęście jest coś takiego, że jak się przebierzesz za kulisami w te szmatki i wyjdziesz na scenę, nostalgia mija.

TS: Masz czasem taki przebłysk, z perspektywy sceny Teatru Narodowego na przykład: "Jak daleko zaszedłem z tego mojego podwórka?".

ZZ: Nie, w ogóle ta droga nic robi na mnie wrażenia. Chociaż pamiętam, że moje marzenia tak daleko nie sięgały. Kiedyś mama kupiła pierwszą licencyjną płytę Abby Waterloo. Na zdjęciu na okładce oni stoją w takich czaderskich błyszczących strojach. Miałem wtedy może z 10 lat i moim marzeniem o szczęściu i sławie było wystąpić właśnie w takim uniformie w sali gimnastycznej szkoły numer 2. O wielkim świecie marzyć nie śmiałem. Kiedyś w "Dzienniku telewizyjnym" powiedzieli, że Wenecja tonie i za 25 lat woda ją całkowicie zatopi. Przypominam sobie moje rozczarowanie i żal w sercu, że k... mać, nie zobaczę tych pałaców i gondoli.

TS: Zobaczyłeś, mam nadzieję, i zagrałeś tyle ról. Masz taki dorobek, że wydajesz się niezatapialny. Zdarza Ci się, że nie możesz zasnąć, bo się boisz, że kiedyś światło zgaśnie?

ZZ: Z zasypianiem to ja nie mam kłopotów, z budzeniem jest gorzej. Bo żyjemy w kraju, gdzie nic nie jest pewne. Na świecie, gdy ktoś dostanie Oscara, to musi się bardzo starać, żeby to zaprzepaścić. A jakbyś spojrzał na gablotę, którą mam w mieszkaniu na Żoliborzu, to tego żelastwa stoi tam naprawdę dużo i nic z tego nie wynika. Czasem ze zgrozą patrzę w kalendarz, przerwy w pracy są tak długie, że aż strach. Gdy ma się czwórkę dzieci, za które jest się odpowiedzialnym, trzeba zapewnić im byt. Na szczęście dużo gram w teatrze, nie tylko w moim Narodowym, ale u Wojtka Malajkata w Syrenie i u Krysi Jandy w Polonii.

TS: I teraz w filmie Pasikowskiego "Pokłosie", w którym musiałeś odnaleźć klimaty swojego miasteczka...

ZZ: No tak, Brzeziny były miasteczkiem żydowskim, a "Pokłosie" jest inspirowane wydarzeniami w Jedwabnem. To historia dwóch braci, którzy muszą się po latach rozliczyć z postępkami swoich ojców, sąsiadów. Ja gram rolę policjanta, który staje przed dylematem, po której stronic się opowiedzieć. Niedużą, ale taką, którą chciałbym, żeby obejrzały moje dzieci.

TS: A jakim jesteś ojcem? Czy po tym, czego sam doświadczyłeś jako nastolatek, obiecałeś coś sobie w tej sprawie?

ZZ: Obiecałem, że moim dzieciom nigdy mnie nic zabraknie. No, chyba że ktoś silniejszy zadecyduje za mnie. Teraz układ jest skomplikowany, bo od czasu, gdy jestem z Moniką, nie mieszkam z dziećmi. Z trudem więc uczę się nowej sytuacji i one się uczą. Nie ma do tego podręczników, ale staram się nie stracić z nimi kontaktu. W relacjach z byłą żoną próbujemy zachować tyle rozsądku, żeby to nic uderzało w dzieci. Niechętnie o tym mówię...

TS: Takie rzeczy się zdarzają.

ZZ: Ale ja miałem nadzieję, że nam się nic zdarzy. Zdarzyło się. Mam nadzieję, że dzieci czują, że robię wszystko, żeby były pewne, że jestem. Nawet jeśli w oddaleniu, nie w "ciągłej sprzedaży", jak mówi Wiktor Zborowski. I zawsze mogą do mnie zadzwonić, kiedy potrzebują porady, pomocy albo pogadać. TS: Dzwonią?

ZZ: Tak, absolutnie. Układają nam się te relacje w nowym układzie pomału. Najstarsza Marysia za dwa miesiące oficjalnie będzie dorosła. Ona jakoś to przyjęła, jest dojrzała. Tadeusz, młodszy syn, gorzej. To wrażliwiec straszny. Ale niedawno, w maju, z Tadeuszem i Antkiem byliśmy na koncercie Metalliki, oni mają teraz jazdę na metal i te klimaty, takie momenty ojca z synami niesamowicie zbliżają. Tadek świetnie na gitarze gra, skubaniec, a Antek na perkusji. Najmłodsza Bronka ma 11 lat, jutro ma urodziny, jadę oczywiście. Z dziećmi trzeba być.

TS: Po tym, co powiedziałeś, niepokoi mnie Twój wiersz: "A gdyby tak pozbawić świat mnie". Rok \'94, właśnie rodziła się Marysia. Zresztą Twoja przyjaciółka Magda Umer też napisała na okładce tomiku: "Martwię się o poetę".

ZZ: Jak się czyta, to pewnie niewesoło brzmi, ale to nic jest przejaw mojej rozpaczy czy rezygnacji. Raczej, jak już mówiłem, terapii.

TS: Nie pisałeś tego, stojąc na skraju dachu?

ZZ: Broń, Panie Boże! Poniekąd w sprawie, żeby na ten dach nigdy się nie wybrać. W pewnym momencie myślenie o śmierci stało się dla mnie codziennością. Zacząłem patrzeć na życie z perspektywy śmierci, łącznie z dewizą "carpe diem", smakowania każdej chwili, więc w sumie dość optymistycznie. Ale właśnie z pojawieniem się na świecie dzieci to pisanie się skończyło. Kiedyś na Pradze zostawiłem w samochodzie torbę z zeszytem, w którym notowałem jakieś zalążki wierszy. Ktoś się włamał i ukradł.

I już mi się nie chciało kupić drugiego zeszytu. Okazało się, że teraz tyle rzeczy mam do załatwienia ze swoją rodziną, że już nic muszę niczego załatwiać sam.

TS: No to z dachu wracamy na ziemię. Zdarzają Ci się takie przyziemne myśli: tyle i tyle mam na koncie, coś trzeba odłożyć na czarną godzinę, więc tyle zostaje dla dzieci?

ZZ: Powoli zaczynam sobie te sytuacje wyobrażać. Ale wiesz, mam niczym niepopartą wiarę, że moje życie zmierza we właściwym kierunku i nawet w kryzysowej sytuacji nie usiądę i nie zapłaczę. I tak już dostałem od losu więcej, niż oczekiwałem.

TS: A gdybyś dostał jeszcze milion, tobyś wydał czy ulokował?

ZZ: Pewnie ten milion nie zrobiłby na mnie wrażenia, bo... Monika może to potwierdzić, jestem kompletnie amaterialny. Może więc pospłacałbym zaległości i pojechalibyśmy gdzieś, bo to lubię.

TS: Jakie masz męskie zabawki?

ZZ: Lubię morze. I gdy płynę na ryby z kapitanem Wiśniewskim z Władysławowa, to na pokład wchodzi 12 facetów i każdy ma na sobie sprzęt za 20 tysięcy złotych: kurtki, czapki, rękawiczki... a ja jestem boso albo w croesach, czym budzę odrazę w ekipie, tyle że ja przywożę z rejsu pięć dorszy, a oni żadnego, bo leżą na pokładzie w mdłościach. Na co dzień chętnie ubrałbym się w worek i miał w dupie wszystkie trendy mody, ale Monika dba, żebym wyglądał jak człowiek. Nie znoszę uniformizacji, zachowań stadnych. Nawet rowerzyści mnie ostatnio denerwują, bo wszyscy mają takie same obcisłe majtki i identyczne okularki. Gdyby mnie ktoś zapytał, jakie mam hobby, to co ja mam? Kiedyś bym powiedział: piłka nożna, grałem w drużynie artystów, ale poszło mi jedno ścięgno, potem drugie. Zacząłem też w golfa grać, ale nie miałem cierpliwości. Nie mam scyzoryków, cygar nie palę. O, dostałem od Moniki na 51. urodziny dobre pianino. I to jest dla mnie coś bezcennego nie tylko z powodów zawodowych, bo to jest coś, co mi porządkuje życie, bez grania ciężko jakoś żyć.

TS: A są takie chwile, kiedy czujesz się wciąż chłopakiem?

ZZ: Nie wiem, jak to brzmi i jak o mnie świadczy, ale cały czas uważam się za chłopaka, tak się mentalnie lokuję w okolicy 25-30 lat. I tak się czuję mimo pewnej nadwagi. Czuję się na siłach wicie rzeczy zrobić. TS: A co zrobiłeś naprawdę?

ZZ: Na przykład jeżdżę do teatru na rowerze, a mam stąd jakieś 20 kilometrów. Zajmuje mi to godzinkę z haczykiem, potem gram spektakl, nierzadko trudny, po czym wkładam kamizelkę odblaskową i zapierdzielam kolejne 20 kilometrów do domu.

TS: I wkładasz, jak wszyscy celebryci, czapkę z daszkiem i ciemne okulary?

ZZ: Do niedawna tak robiłem, nazywałem to "zestaw maskujący Bernard". Ale już nie stosuję, trochę pod wpływem Moniki, bo ona uważa, że nie ma co się chować.

TS: Co więc widzisz w oczach kobiet na ulicy?

ZZ: Bezgraniczne zdumienie. Niedowierzanie, że facet z ekranu naprawdę istnieje.

TS: Nie o to pytam.

ZZ: OK, jako 20-letni człowiek byłem zdziwiony, bo wychodzi na to, iż podobam się kobietom. I nieco później wyjaśniła mi to Agnieszka Osiecka, mówiąc, że mam... wdzięk. Była na przedstawieniu, gdzie śpiewały trzy piękne kobiety: Magda Zawadzka, Ewa Kuklińska i Anka Chodakowska, oraz dwóch przystojnych, smukłych inaczej mężczyzn: ja i Adam Fercncy. Agnieszka przyszła za kulisy i powiedziała zdanie, które wiele mi wyjaśniło: "Tyle ma pan wdzięku". Jechałem na tym długo, na przykład śpiewając piosenkę Czy te oczy mogą kłamać. Ale teraz, gdy jestem w nowym związku i mam tyle lat, ile mam, to jakoś wyspokojniałem i nie doszukuję się we wszystkich oczach dowodów mojej atrakcyjności. Poza tym, gdy się szybko jedzie, to trzeba patrzeć przed siebie, bo można skręcić kark.

Jacek Szmidt
Twój Styl nr 11/2012
25 października 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...