Cokolwiek się zdarzy, kocham teatr

- Wciąż mam ogromny głód pracy. Myślałem, że to kiedyś przejdzie, ale nic z tego. Każdy nowy temat, każdy nowy zespół aktorski...to nieprawdopodobna przygoda - mówi Przemysław Wojcieszek.
Remigiusz Grzela: Roman Pawłowski w swoim tekście w "Gazecie Wyborczej" nazwał cię "moralistą i rebeliantem". Kim sam się czujesz? Przemysław Wojcieszek: Nie czytałem jeszcze tego tekstu, więc trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Muszę przyznać, że to, czym się interesuję, o czym staram się pisać, co jest esencją moich realizacji scenicznych i filmowych, zmienia się. Kiedy miałem 20 kilka lat i zaczynałem swoją zabawę z kinem, starałem się przyglądać przede wszystkim ludziom, którzy byli mi wtedy najbliżsi, czyli moim rówieśnikom. Starałem się doszukiwać we mnie i w nich pewnych wspólnych cech. W 2005 roku otrzymałeś Paszport "Polityki" za prace, które "są manifestem pokolenia 30-latków". - Tak, za filmy, które robiłem, jak miałem 20 kilka lat, więc do pewnego stopnia tak było. Natomiast nigdy nie dążyłem do uogólnień. Zwykle opowiadam o konkretnych ludziach, których dramat jest akurat mnie samemu najbliższy. Wtedy byli to moi rówieśnicy. W tej chwili pokoleniowość moich wypowiedzi traci sens. Widzę to tak: zakładamy rodzinę, stajemy się za nią odpowiedzialni, przestajemy żyć w grupie, własne problemy stają się najważniejsze. Otaczają nas inni niż dotąd ludzie. Zacząłem się przyglądać temu zjawisku. Dobrym przykładem są spektakle, które zrobiłem w Polonii, czyli "Darkroom" i spektakl, z którym właśnie się mierzę - "Miłość ci wszystko wybaczy". Oba przedstawienia są bardzo kameralne. W "Darkroomie" esencją opowieści są konsekwencje spotkania dwóch bardzo różnych postaci. To młody 30-letni chłopak, który jest bardzo samotny, śpiewa w klubach gejowskich i nie mniej pogubiony starszy mężczyzna, który przez przypadek trafił do Rodziny Radia Maryja i poczuł się w niej jak ryba w wodzie. Spotykają się i znajdują wspólny język. W spektaklu "Miłość ci wszystko wybaczy" też dochodzi do spotkania dwojga bardzo samotnych ludzi, ale zupełnie innych. To spotkanie 80-letniego mężczyzny zdanego na opiekę ośrodka pomocy społecznej, umierającego na ciężką chorobę i młodej wolontariuszki, która - jak jej się wydaje - nie ma nic lepszego do roboty. W swoich ostatnich spektaklach dążę do spotkania z ludźmi, których nie znam. Staram się rozpoznawać to, co jest dla mnie tajemnicą, wchodzić w sytuacje, których sam nie doświadczyłem. Ale czy to nie jest idealizm? W obu przypadkach opowiadasz o spotkaniu, które jest prawie niemożliwe. Bohaterowie mają na siebie pozytywny wpływ, zmieniają się. Czy nie masz wrażenia, że jest to nieco naiwne? Jesteś idealistą? - Prawdopodobnie to jest i naiwne i idealistyczne. Wydaje mi się jednak, że Teatr Polonia jest miejscem, w którym te opowieści nie brzmią fałszywie, a nawet są poruszające. "Miłość ci wszystko wybaczy" jest trochę bajkowa, ale dlatego, że daje swoim bohaterom szansę. Takie spektakle wystawiam tylko w Polonii, na innych scenach dotykam historii bardziej dramatycznych. Nie wiem, jakie przedstawienie powstanie, ale moim zdaniem "Miłość ci wszystko wybaczy" ma ogromny potencjał. Ta historia mogłaby się zdarzyć naprawdę. Ci ludzie spotykają się, przez chwilę jest im ze sobą dobrze... zanim się rozstaną. Myślę, że to jeden z powodów, dla których warto jest robić spektakle. Nie do końca interesuje mnie, jak jest w życiu. Dlaczego "Miłość ci wszystko wybaczy"? Skąd taki tracący myszką tytuł? - Tytuł jest tak oczywisty, że aż genialny (śmiech). Wpadłem na niego przypadkowo. Pół roku temu rozmawiałem z panią Krystyną Jandą o mojej ewentualnej pracy w Polonii, przedstawiłem jej temat, tylko kompletnie nie miałem pomysłu na tytuł. Kiedy wychodziłem z gabinetu, zobaczyłem plakat, to była sekunda. Anonsował współczesne aranżacje przedwojennych szlagierów Ordonki. Rzuciłem od niechcenia tytuł "Miłość ci wszystko wybaczy" i tak zostało. Tytuł mi się podoba. Zawsze kradnę tytuły, więc wpisuje się w tradycje... Właściwie wszystkie tytuły moich spektakli zostały wymyślone przez kogoś innego. Ale lubisz pisać własne teksty. - Bardzo lubię, muszę przyznać, że to sprawia mi największą frajdę. Do tej pory inscenizowałem jeden cudzy tekst - "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Doroty Masłowskiej. Lubię ten spektakl, natomiast kreowanie go nie dało mi aż takiej przyjemności jak tworzenie przedstawienia od zera. Czy Teatr Polonia dziś i z czasu, kiedy realizowałeś "Darkroom", jest tym samym miejscem? - "Darkroom" był jednym z pierwszych spektakli wyprodukowanych przez Polonię i pamiętam, że właściwie każdego dnia ważyły się losy tego teatru. Czy przetrwa, czy trzeba będzie zamknąć ten interes, jeśli na spektakl nie przyjdzie widownia. Pamiętam ten okres, był nerwowy, ale budujący. Moim zadaniem było zrobić na kawałku podłogi spektakl dla pięciu aktorów. Kompletnie nie wiedziałem, czy to się uda. To było dla mnie warsztatowo i czysto po ludzku trudne doświadczenie. Bardzo pozytywne. Bardzo lubię ten spektakl. Dlatego, kiedy dostałem telefon od pani Krystyny, że mam wracać do Polonii, wiedziałem, że wrócę, choćbym miał wystawić... książkę telefoniczną. To teatr, który ma dobrą energię. Bo są też takie, które mają złą energię i które potrafią zabić reżysera, wyssać z niego krew. Spotkałeś się z takim osobiście? - Tak, raz i nie chcę już tam wracać, ale nie powiem gdzie. Jeśli państwa interesuje, który to teatr, to należy wystukać w komputerze www.e-teatr.pl, zajrzeć w listę realizacji Przemysława Wojcieszka i jeśli w którymś teatrze pracował tylko raz, to znaczy... - Nie, nie do końca. Należy przeczytać recenzje. Niedawno zmieniłeś swoją metodę pracy. - To jest taka kuchnia reżyserska, nie wiem, czy to państwa nie zanudzi na śmierć. My tu się spotykamy, żeby rozmawiać właśnie o kuchni. - Nie przychodzę z gotowym tekstem, ale staram się pisać pod konkretnych aktorów, niemal w czasie prób. Piszę, obserwując ich, rozmawiając z nimi, sprawdzając, co będzie najlepiej do nich pasowało. Jednak taka metoda wydłuża próby o miesiąc. Zrobiłem w ten sposób spektakl "Zaśnij teraz w ogniu" we Wrocławiu w Teatrze Polskim, który miał premierę w październiku ubiegłego roku. Uważam, że to jest ciekawa realizacja, która będzie pokazywana w Warszawie - 10 kwietnia w Teatrze Studio na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Serdecznie na ten spektakl zapraszam, choć jest bardzo długi, trwa ponad dwie i pół godziny. Może za dużo czasu miałeś na realizację tego spektaklu. - Chciałem w nim powiedzieć wszystko, co wtedy wydawało mi się istotne. Myślę, że jest bardzo osobisty. Większy inscenizacyjnie, dużo bardziej rozbuchany niż to, co robię teraz. Ale kameralna historia na pięć osób też jest trudna. W "Miłość ci wszystko wybaczy" wszystko dzieje się w jednym mieszkaniu, na kawałku podłogi, scena jest jeszcze mniejsza niż w "Darkroomie". Nie ma żadnej zmiany w scenografii, nie ma blackoutów, które sugerowałby upływ czasu, mimo że on następuje. Gimnastykujemy się, żeby opowiadać jak najczyściej. Aktorzy wnosili prywatne opowieści? - Tak, w dwóch czy trzech przypadkach wykorzystałem opowieści aktorów. Nie zdradzę które, bo są osobiste. Wykorzystałem fragmenty wspomnień i wplotłem je w dialogi. Początkowo chciałem zrobić opowieść o relacji między starszym mężczyzną a 30-letnim chłopakiem, ale nie udało mi się znaleźć aktora, który by mnie poniósł, który by otworzył moją wyobraźnię. Do mieszkania mężczyzny wprowadziłem więc młodą kobietę. Zaproponowałem tę rolę Hani Konarowskiej, 24-letniej aktorce. Kazimierz, którego gra Stanisław Brudny, odsłania dziewczynie swoją biografię. - Dziewczyna czuje się zagubiona, nieszczęśliwa, pozbawiona jakiegoś punktu zaczepienia w rzeczywistości. Kazimierz zmienia to, opowiadając jej swoje życie. A właściwie jego pewne fragmenty, swoje dzieciństwo. To pozwala jej docenić, co ma i z czego może skorzystać. Biografia Kazimierza jest dosyć pojemna, jakby się w niej miała zmieścić współczesna historia Polski... - Przeczytałem sporo książek, które streszczały życiorysy ludzi, którzy urodzili się na Nowogródczyźnie, ojciec - wojskowy, matka - nauczycielka. Dalej wrzesień '39 i tułaczka. Każda z takich biografii jest dramatyczna. Los Kazimierza skompilowałem z różnych rzeczywistych historii, może nieco udramatyzowałem, ale nie aż tak, żeby przestał być wiarygodny. I myślę, że ta biografia pozwala też widzowi przymierzyć się do jego życia. Kazimierz jest rówieśnikiem Staszka Brudnego i to jest chyba ostatnie pokolenie, które może taką historię opowiedzieć. Z jakiegoś powodu wydało mi się to strasznie ważne. I myślę, że w jego ustach to jest wiarygodne, niepodważalne. Czy Ordonka pojawia się w tym spektaklu? - Tak, kilkakrotnie, ale cały czas się wahamy, czy wiązać życiorys bohatera z Ordonką, czy zostawić jednak pewne niedopowiedzenie. Nie chcemy, żeby to było zanadto sentymentalne, chociaż miejscami jest cholernie sentymentalne. No ale jesteś sentymentalny? - Jako człowiek to może jestem, ale jako reżyser jestem nieczuły. Tak myślę. A muzyka - jaką gra rolę w spektaklu? - Metaforyczną. Będą tanga argentyńskie, Ordonka i Schubert. Taniec? - Jest i taniec na przestrzeni metr na metr. Blisko widza. Jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby widz siedział tak blisko aktorów. A problem wiary dotąd był obecny w twoich sztukach? Właśnie ukazał się marcowy numer "Dialogu", w którym wśród tekstów tobie poświęconych jest i podejmujący ten wątek. Jerzy Sosnowski napisał spory esej na temat religijności w twoich spektaklach. - Muszę przyznać, że ten temat jest o wiele bardziej obecny w moich realizacjach legnicko-wałbrzyskich, bo zarezerwowałem sobie te miejsca do snucia właśnie takich opowieści. "Miłość..." jest o czym innym i sprawa ukojenia, jakie może znaleźć w religii główny bohater, jest zepchnięta na bardzo daleki plan. Nie chciałem, żeby wiara stała się jednym z głównych tematów tej opowieści. Kazimierz nie szuka spokoju w religii, szuka drugiego człowieka. Jest dosyć zadziorny i odrzuca wszystko. Strasznie trudno jest mu przyznać się do tego, że szuka czegoś więcej, że szuka jakiegokolwiek autorytetu. Jest facetem, który nigdy się nie przyzna, że chce się pomodlić, że chce się zastanowić nad tym, co może być po drugiej stronie, chociaż raz o tym wspomina, właściwie już pod koniec sztuki. Czy już wyeksploatowałeś temat religii? - Nie, bynajmniej. Powrócę do niego w Legnicy, gdzie będę wystawiał spektakl "Była już taka miłość, ale nie ma pewności, że to była nasza". Czyj to tytuł? - Ewy Lipskiej. Negocjujemy właśnie z pastorem, bo chcemy ten spektakl pokazywać w kościele ewangelickim, w centrum Legnicy. To kilkusetletni kościół. W nim opowiemy pierwszą z trzech "opowieści wolimierskich". Wolimierz jest małą miejscowością, z której się wziąłem i skąd wzięła się moja rodzina po wojnie. Zbieram różne legendy wolimierskie i okołowolimierskie. Pomyślałem, że pewne duchy krążą wokół i nikt się do nich nie przyznaje, więc może warto byłoby się do nich przyznać. Stąd tytuł, że ta miłość już kiedyś była, natomiast nie wiemy, czy to była nasza. Chciałbym się do niej przyznać, więc o tym jest ta opowieść. Chciałbym, żeby Legnica była takim miejscem, w którym tak sięgam trochę pod skórę sobie samemu. Legnica to jest to miejsce, w którym zadebiutowałeś, Jacek Głomb dał ci szansę zrobienia spektaklu "Made in Poland". Mówił, że daje szansę reżyserom, którzy nie skończyli szkoły, bo ma do nich większe zaufanie. Czy kiedykolwiek miałeś kompleks związany z tym, że nie skończyłeś reżyserii? I drugie pytanie - czy właśnie ta szansa od Jacka Głomba na twój debiut teatralny spowodowała, że odszedłeś od filmu? - Mam bardzo dużo kompleksów. Ten nie jest największy. Jeśli chodzi o kino, rzeczywiście od trzech lat nie robię filmów, ale to nie wynika z braku środków, tylko z nadmiaru projektów teatralnych. Poza tym dzięki teatrowi widzę postęp w tym, co robię. Kiedy realizowałem film, raz na dwa lata, nie wiedziałem, czy zmierzam w jakimś konkretnym kierunku. Dzięki teatrowi wiem, że zmierzam dokądś, wydaje mi się, że się rozwijam, że się zmieniam. Ciągle interesuje mnie coś nowego. Nie czytałeś tego tekstu w "Gazecie", Roman Pawłowski napisał, że na szczęście był kryzys kina, bo przez to zająłeś się teatrem. Dostawałeś nagrody, ale twoje filmy nie zdobywały szerokiej publiczności. - To, co w kinie wydawało mi się najciekawsze, w gruncie rzeczy mogę też osiągnąć w teatrze. To jest możliwość mówienia własnym głosem. Teatr skłania mnie do nieco innego metaforyzowania rzeczywistości. Tęsknię w tej chwili za kinem i chciałbym do niego wrócić. W kinie pociągał mnie mały realizm, budowanie rzeczywistości z elementów, które były blisko mnie, trochę na wzór kina czeskiego. W tej chwili kino interesuje mnie jako rodzaj eksperymentu formalnego. Teatr daje inną satysfakcję. Że można coś wymyślić i trzy miesiące później, jeżeli się człowiek przyłoży do roboty, to coś zaczyna istnieć. Cały czas mam ogromny głód pracy. Myślałem, że to kiedyś przejdzie, ale każdy nowy temat, każdy nowy zespół aktorski jest podniecający. To nieprawdopodobna przygoda. Przemysław Wojcieszek czuje się moralistą czy rebeliantem? - Nie mam pojęcia. Mam sześcioletniego syna, nie mam przeciwko komu się buntować. Reżyser filmów: "Głośniej od bomb", "W dół kolorowym wzgórzem", "Doskonałe popołudnie" i spektakli "Made in Poland", "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię", "Darkroom", "Osobisty Jezus" był gościem naszego środowego spotkania w cyklu "Teatr w Gazeta Café". Opowiadał o najbliższej premierze w Teatrze Polonia - "Miłość ci wszystko wybaczy", którą przygotowuje na 8 marca. Rozmowę w naszej redakcyjnej klubokawiarni prowadził Remigiusz Grzela.
Remigiusz Grzela
Gazeta Wyborcza Stołeczna
3 marca 2008

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...