Conrad pyta nas o tożsamość

"Koprofagi czyli..." - reż. Jan Klata - Narodowy Teatr Stary

Coseph Conrad. Za życia odsądzany przez polskich patriotów od czci i wiary, posądzany o zdradę. Eliza Orzeszkowa w szkicu "Emigracja zdolności" stwierdzała wręcz: "Czułam, czytając o nim, taką jakąś rzecz śliską i niesmaczną, podłażącą mi pod gardło"

Józef Ujejski sugerował, że skok z "Patny" Jima to metafora odrzucenia dziedzictwa rodziców przez pisarza i że poczucie winy z powodu emigracji, ucieczki z kraju, towarzyszyło autorowi przez całe dojrzałe życie.

Józef Konrad Korzeniowski. Podejmujący samobójcze próby, depresyjny, z dzieciństwem pełnym traum, którymi mógłby obdzielić kilku artystów: towarzyszący rodzicom spiskowcom na zesłaniu w głąb Rosji, wcześnie osierocony, wychowywany przez apodyktycznego wuja pełnego pogardy dla insurekcyjnych aktywności ojca.

Jakże potężne musiało być skłębienie kompleksów, które pchnęło młodego Konrada do ucieczki z Krakowa w świat, w awanturnicze przygody na morzu, do zatracenia się, zniknięcia, a później ciągłego ponawiania pytań o wierność, o cenę zaparcia się ideałów, o możliwość życia po zdradzie, po niesprostaniu wyzwaniu.

A później przecież Conrad powracający z całą mocą jako pisarz arcypolski. Patron młodzieży AK-owskiej, w oczach Marii Dąbrowskiej - piewca wierności i bohaterstwa. Symbol Polski Podziemnej.

Przewrotne losy. Potem jeszcze Conrad - mistrz Andrzeja Bobkowskiego, cień Witolda Gombrowicza.

I wreszcie Conrad dzisiaj, mogący być towarzyszem współczesnych rozmyślań o konfrontacji polskości ze światem, z Zachodem, ciekawy partner nie tylko dla wielkiej rzeszy emigrantów, ale i dla nas, krajowców.

Conrad dzisiaj, wracający za sprawą Jana Klaty na deski teatru.

Jakże znaczący to powrót, jakże znaczący wybór tekstów. Oto dwie antyrosyjskie i anty-rewolucyjne powieści Conrada - "Tajny agent" i "W oczach Zachodu". Powieści niezwykłe, także przez to, że nie po raz pierwszy przenoszone na scenę.

Przecież to właśnie w pamiętnym roku 1980, parę miesięcy przed Sierpniem \'81, Zygmunt Hubner wystawił "Spiskowców", czyli adaptację powieści "W oczach Zachodu" z lekkim dodatkiem "Tajnego agenta". Było to niezwykłe przedstawienie, jedno ze szczytowych osiągnięć Zygmunta Hubnera, ozdoba i kwintesencja repertuaru Teatru Powszechnego, w którym warszawska inteligencja toczyła rozmowę o współczesności. Fenomenalny jako krytyk Tadeusz Słobodzianek ukryty pod pseudonimem Jan Koniecpolski, skłonny zazwyczaj do sarkazmu, tym razem prowadził za rękę czytelnika "Polityki", wydobywając w swej recenzji uderzająco aktualne wątki powieści. Mistrzowska rola Jerzego Zelnika w roli studenta wplątanego w rewolucyjne knowania, który przez zdradę, zaprzaństwo, wreszcie miłość stara się dojść do prawdy o sobie, niesamowite napięcie związane z opowiadaniem o groteskowych sługach rewolucji, rewolucji, która w kraju samodzierżawia doprowadzić może tylko do zmiany etykiet, o istocie Rosji - to wszystko, razem z ostatnią rolą Leszka Herdegena wcielającego się w profesora narratora, było wielkim świętem wolności w teatrze przygotowującym Polaków do poważnej refleksji o historii i teraźniejszości. To był spektakl legenda.

Zmierzyć się z nim? Zmierzyć się z tak potężnym dziełem? Nie pierwszyzna to w karierze Klaty, który podejmował wyzwania nie mniej karkołomne. I odnosił zwycięstwa. Choćby pokazując "Sprawę Dantona", w której potykał się nie tylko z filmem Wajdy, ale także ze stylem Teatru Powszechnego w Warszawie. I z tego pojedynku wyszedł przecież z tarczą. Spektakl, najlepszy chyba w jego dorobku, wystawiany na wrocławskiej scenie na Świebodzkim, był przemyślaną wielowątkową opowieścią o rewolucji, mogącą śmiało konkurować z inteligenckimi realizacjami znad Wisły.

Jechałem więc do Krakowa z wielkimi nadziejami na artystyczne i intelektualne wydarzenie.

"Tajny agent" - ironiczna powieść o tym, jak terroryzm inspirowany jest przez tajne służby - nabrał nowego znaczenia w latach 70., gdy Rosja Sowiecka przeznaczała wielkie środki na działanie lewackich zamachowców w Niemczech i we Włoszech, o Bliskim Wschodzie nie wspominając.

Ale i teraz, po 11 września, po dziwnych zamachach terrorystycznych nie tylko przecież w Rosji, ale i na całym świecie, po mistrzowsko rozegranej akcji dezinformacyjnej towarzyszącej katastrofie w Smoleńsku, rola służb specjalnych w spektakularnych wydarzeniach jest czymś znaczącym.

Czy Jan Klata postawi takie pytania?

Cóż, jego pierwsza sztuka na deskach Starego Teatru - "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" Philipa Dicka - pokazała, że twórca ten lubi zrywanie zasłon...

Apetyt na odkrywczego "Tajnego agenta" wzmagała także droga życiowa Klaty: twórca zaczynający swą drogę od ostentacyjnego katolicyzmu i kontestacji salonu, otarł się bezpośrednio o zagrożenia związane z uleganiem możnym sponsorom: we Wrocławiu zrealizował zbieżny z niemiecką polityką historyczną "Transfer" - rzecz o wysiedleniach, w której zabrakło Hitlera i pytania o odpowiedzialność narodu niemieckiego, natomiast o wszelkie zło została oskarżona wielka trójka - Stalin, Roosevelt i Churchill upozowana na rockowy band... Potem przyszedł nieudany flirt z "Krytyką Polityczną" zakończony kompletną klapą wspólnej z liderem nowego salonu - Sławomirem Sierakowskim - adaptacji "Szewców", będącym płaskim paszkwilem na rządy PiS...

Miał więc Jan Klata, kuszony przez mecenasów i sponsorów, szczególnie dogodne pole obserwacji dziwnych manewrów na terenie sztuki, gdzie wielcy tego świata rozgrywają swoje interesy, zaś mało świadoma publiczność wierzy w rankingi, nagrody, w wydarzenia, w kongresy...

Czyżby więc reżyser miał zbuntować się, czyżby miał pokazać, że "Tajny agent" to także sprawa sceny artystycznej? Po lekturze "Montażu" Władimira Wołkowa taki sztych, takie odczytanie Conrada nie byłoby wcale naciągane.

Może Klata przeczytał artykuł "W stronę kulturowego kondominium", który w piątym numerze "Rzeczy Wspólnych" opublikował Piotr Trudnowski, pokazując manipulacje związane z warszawskimi festiwalami filmowymi i sponsorską działalnością naszych potężnych sąsiadów? Może będzie chciał pokazać, jak niewinnie i szlachetnie brzmiące obawy o środowisko naturalne, artykułowane przez wrażliwych artystów i społeczników, mogą być elementem brutalnej polityki?

Może oburzył się na stypendia Gazpromu? Może wejrzał w mechanizm robienia wydarzenia kulturalnego - Kongresu Kultury we Wrocławiu?

Pełen nadziei, bo przecież Jan Klata, zaczynający swą karierę od wspaniałej niepokornej "... córki Fizdejki" z najazdem neo-Krzyżaków na Wałbrzych, przeszedł długą drogę i może wiele powiedzieć na temat ukrytych sprężyn poruszających mechanizmem kultury narodowej.

A "W oczach Zachodu"? Dzieło jeszcze bardziej inspirujące i głębsze. Budzące wściekłość nie tylko sowieckich krytyków i polskich cenzorów, ale i samego Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, który w eseju poświęconym tej powieści, przywiązany do rozgraniczania Rosji i Związku Sowieckiego, rozmiłowany w Fiodorze Dostojewskim, wręcz kipiał od nienawiści i szyderstw pod adresem Conrada. Który zarzucał pisarzowi schematyczność i wtórność, a broniąc wizerunku świętego terrorysty, nieco anachronicznie powoływał się na autorytet Alberta Camusa.

W kapitalnie polemicznym szkicu "W oczach Conrada" pisanym w roku 1946 za nic miał fakt, że antyrosyjskie powieści Conrada, pisane kilka lat przed rewolucją bolszewicką, okazały się boleśnie prorocze. Cóż, miłość do Rosji i potęga jej literatury zwiodły nie tylko Herlinga...

Autor "Innego świata" powodowany szlachetnie naiwnym przekonaniem, że pisarze nie powinni pytać o ciemne strony psychiki różnych narodów, stawał się prawdziwym oprawcą Conrada.

Inaczej na sprawę patrzył Rafał Marceli Bluth. Tak, nasz znajomy z "Listów do Agnieszki" Jerzego Lieberta, krytyk literacki i rusycysta, który z fascynacją raczej, bez odrazy, śledził spór Conrada z Dostojewskim, ze swoich esejów czyniąc wspaniałe preludium do lektury "W oczach Zachodu".

Lektury, ujawniającej schizofreniczny problem, jaki stanął przed polskim pisarzem pragnącym być "tłumaczem wyjaśniającym jedną połowę Europy drugiej".

Po pierwsze, Conrad jako Polak znajduje się w kłopotliwej sytuacji kogoś, kto już na wstępie klasyfikowany jest jako nosiciel antyrosyjskiej fobii, stronniczy, skrzywdzony, żałosny i zaślepiony. Musi więc wymyślić taki sposób prowadzenia narracji, aby obiektywizować swe sądy o wschodnim kolosie. Stąd decyzja powierzenia roli przewodnika Brytyjczykowi, nauczycielowi angielskiego osiadłemu w Szwajcarii (oczywiście nie najlepiej maskuje to prawdziwe intencje pisarza, który po napisaniu swych potężnych dzieł - "Lorda Jima", "Jądra ciemności", "Nostromo" - rzeczywiście pragnie pomścić zamęczonych przez Rosjan rodziców i spełnić ich testament).

Po wtóre, Conrad zamyślając powieść jako swoisty pastisz "Biesów", przejmuje styl Dostojewskiego i choć broni się ironią, przerysowaniem, choć raz po raz wynurza się, by oddać głos brytyjskiemu narratorowi, to jednak ulega zniewalającej mocy Fiodora Michałowicza. Widać, jak egzaltacje Conrada bliskie są dostojewszczyźnie, jak ekstremalne sytuacje, nadzwyczajni bohaterowie, nagłe wyznania zbliżają obu pisarzy, którzy są wyrazicielami słowiańskiego odczuwania świata.

I to jest w powieści niesamowite - że Conrad wyruszający przeciw Dostojewskiemu toczy walkę wewnętrzną z samym sobą, dociera do prawdy o swej uczuciowości i swej sztuce pisarskiej. Jeszcze wyłania się z odmętów rosyjskiego ducha, jeszcze zdobywa się na chłodny komentarz brytyjskiego nauczyciela, ale przecież w tej dziwnej opowieści, w tym pamflecie na rewolucję, na cywilizację rosyjską, na rosyjskiego ducha, odbywa w pewnym momencie bratobójczą walkę. Rzecz fascynująca. I w pewnym momencie pisze Dostojewskim, tworzy Dostojewskim i na pewno widzi w sobie wielkie pokłady tej rozlewnej słowiańszczyzny, umiłowania do babrania się w bebechach, do zwierzeń, wielosłowia, pustego patosu. Owszem, narrator pokazuje wciąż szyderczo Rosję jako domenę gadania, braku logiki, owszem, udaje się Conradowi zapisać ostrzeżenie przed rewolucją i jej upiorami. Ale przecież z pojedynku, jaki toczy Conrad z Dostojewskim, nasz rodak wychodzi na wpół pokonany.

Postrzegany zresztą przez angielskich odbiorców jako pewna odmiana Rosjanina. Bo kimże jest Polak, jak nie częściowym Rosjaninem? Conrad stawia nam, polskim współczesnym czytelnikom, niezwykłe pytanie o słowiańską tożsamość, o naszą specyfikę i hasse liebe wobec potężnego sąsiada, brata, ciemiężcy...

Dojechałem do Krakowa z zawieszonymi pytaniami, z wyostrzonym apetytem. Na scenie Starego Teatru nie zobaczyłem niczego ciekawego.

Andrzej Horubała
Uważam RZe
12 października 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia