Coś ważnego

"Bóg mordu" - reż: H. Adamek - Teatr Śląski w Katowicach

W trakcie tegorocznej "Rzeczywistości przedstawionej" Yasmina Reza otrzymała za "Boga mordu" Medal im. Stanisława Bieniasza, krakowska inscenizacja grana jest przy pełnej widowni, za granicą sztukę można wciąż oglądać m.in. w wiedeńskim Burgtheater, a tylko w tym sezonie zobaczymy ją na trzech krajowych scenach - w Teatrze Śląskim, warszawskim Ateneum i Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Katowicka premiera uwypukliła, na czym polega sukces "Boga mordu" - znakomicie dozujący napięcie tekst połączono z idealną obsadą.

Alain i Anette Reille spotykają się z Veroniqe i Michelem Houllie, ponieważ syn pierwszej z par w trakcie sprzeczki wybił dwa zęby drugiemu chłopcu. Obie strony początkowo siedzą ze sztucznymi uśmiechami, przyklejonymi do twarzy, jedzą clafoutis i próbują być dla siebie miłe, ale czy taki stan może trwać wiecznie, skoro bohaterowie nie potrafią uzgodnić nawet wspólnej wersji oświadczenia, dotyczącego bójki? Dywan, sufit i światło w krwistoczerwonym kolorze antycypują wydarzenia wieczoru. Oficjalni Reille, zapięci pod szyję, mocno kontrastują ze swobodnie ubranym małżeństwem Houllie. Alain spogląda na znajdującego się niżej w hierarchii społecznej Michela z nieskrywaną pogardą, co znajduje wyraz w pytaniu o pracę sprzedawcy zamków, klamek i miedzi lutowniczej („Da się z tego wyżyć?”). Im więcej rumu ubywa w butelce, tym swobodniejsza staje się atmosfera w salonie. Prawnik Alain rozpiera się wygodnie na krześle i pod wpływem alkoholu wreszcie może powiedzieć to, czego na trzeźwo – ze względu na poprawność polityczną - nigdy by nie wyznał. Michel z kolei wreszcie nie musi udawać przed gośćmi i może być naprawdę sobą – sprzedawcą spłuczek, któremu do szczęścia niepotrzebna znajomość malarstwa Bacona. Anette opowiada o swoim ideale mężczyzny, Veroniqe z kolei mówi Michelowi, że opowiada o „tym swoim gównianym rumie”, jakby rozpościerał przed wiernymi święty całun. Powoli zaczyna się potwierdzać teoria Alaina o „bogu mordu”…  

Czwórkę aktorów bardzo trafnie obsadzono – każda z postaci reprezentuje określony typ ludzki, a – za sprawą fizjonomii i kostiumu – jest od pierwszych minut zdefiniowana. Anette jest zdystansowana, Alain nawet w sytuacjach prywatnych zachowuje się, jakby był na sali sądowej, Michel to plebejusz, rzucający żarcikami na temat zębów i kremacji matki, a Veroniqe - mówiąca z emfazą artystka. Violetta Smolińska (Annette) w scenach, w których jej bohaterka jest coraz bardziej pijana, nie popada w rodzajowe aktorstwo rodem z kabaretu. Zabawnie brzmi jej monolog o mężczyźnie, który powinien sprawiać wrażenie samotnika (torba na ramieniu go dyskfalifikuje), a w sekwencji z tulipanami aktorce udało się osiągnąć temperaturę emocji, jakiej często nie spotykamy nawet w życiu. Veroniqe Barbary Lubos to ubierająca się w esktrawagancki sposób (intrygujący kostium) pisarka, która naprawdę wierzy w to, co mówi (Alain uważa, że jest ona jedyną osobą w tym gronie, która jest szczerze i bezinteresownie zaangażowana). Może i idealistycznie myśląca, swoje poglądy wygłaszająca z pewną egzaltacją, ale sympatyczna. Scena, w której – po tym, jak Annette zwymiotowała na album Kokoschki - musi spryskać salon wodą po goleniu, jedynie potwierdza, że Veroniqe zajmuje przede wszystkim to, co duchowe. Kiedy razem z mężem wymieniają uwagi na temat przebywających w łazience gości, są potworni, ale gdy Veroniqe mówi, że nigdy jeszcze nie była tak nieszczęśliwa jak teraz, budzi współczucie. Michel w wykonaniu Andrzeja Warcaby na przemian śmieszy i budzi odrazę. Z jednej strony to pantoflarz i ignorant (nie tylko w dziedzinie sztuki – myśli, że chomiki lubią rynsztoki), który nigdy nie wziąłby do ręki wspomnianego wyżej zwierzęcia, z drugiej – gdy napije się rumu, wypomina żonie w obecności gości, że kazała mu udawać wrażliwca, oświadcza, że ma już dość jej pasji naprawiania świata, a małżeństwo uważa za mękę. Alain (Grzegorz Przybył) nawet nie próbuje stwarzać pozorów, że jest zainteresowany sytuacją, w jakiej się znalazł (później z rozbrajającą szczerością powie, że to żona go tu przyprowadziła). Jego prawdziwe życie wiąże się z telefonem komórkowym, przez który non stop rozmawia. Pod wpływem alkoholu wyznaje, że kobiety nie powinny zbyt dużo myśleć, a opozycję natura-kultura podsumowuje krótko: „Przecież nikt nie będzie się pieprzył, słuchając <>!”. Nie sposób się jednak z nim nie zgodzić, gdy mówi Veroniqe, że w porównaniu z Afryką, gdzie ośmiolatkowie mordują za pomocą maczet, kałasznikowów czy granatników, dwa wybite zęby jej syna są drobnostką. Z równowagi wyprowadza go dopiero Annette, topiąca jego telefon w wazonie z tulipanami.

Autorka świetnie stopniuje napięcie. Podobnie jak w przypadku „Kto się boi Virginii Woolf?”, widz zastanawia się, co jeszcze może się wydarzyć, skoro Anette wymiotowała, a Veroniqe goniła męża, tłukąc go poduszką? Oczywiście, w przedstawieniu jest również miejsce na śmiech – przykładem scena, w której Michel, susząc kartę do komórki Alaina, pyta go, czy chce skorzystać z wiszącego na ścianie telefonu. Spektakl wystawia też na próbę poprawność polityczną widzów – na końcu Anette oświadcza, że prawami człowieka wyciera sobie tyłek, a jej syn dobrze zrobił, uderzając kolegę (przynajmniej nie jest „małym pedałkiem, który nie potrafi się nawet obronić”). Wprawdzie w finale obie kobiety zgodnie stwierdzają, że to był najgorszy wieczór ich życia, ale przecież jest jeden pozytyw – przynajmniej poznały prawdę o mężczyznach, z którymi żyją. Aktorzy wychodzili kilka razy do ukłonów – mimo zmęczenia widać było radość z grania. Po chwili publiczność zgotowała im owację na stojąco. A więc w trakcie pierwszego popremierowego przedstawienia również widzowie dowiedzieli się o sobie czegoś ważnego.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
22 listopada 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...