Cyrk nocą

„Wszyscy jesteśmy dziwni" – aut. Karolina Sulej - reż. Olga Ciężkowska – Teatr Nowy im. K. Dejmka w Łodzi – 18.03.2023 r.

Maryla Rodowicz śpiewała: „zmarłe konie w cyrku straszą, gdy zapada noc". „Ale cyrk" – rzuci ktoś, by oddać kuriozalność jakiegoś zjawiska, negatywnie się do niego ustosunkowując. Ktoś inny użyje powszechnego frazemu: „kto [...], ten się w cyrku nie śmieje".

Archaiczny dzisiaj cyrk jako miejsce rozrywki, wykorzystujące siłę roboczą oraz talent nie tylko umęczonych zwierząt, ale również ludzi. To scena dla odludków, osób spod ciemnej gwiazdy, typów niewiadomego pochodzenia, którzy tylko dzięki swojej inności i zarazem przez swoją inność stają się obiektem do oglądania. W cyrku są to spojrzenia jeszcze z domieszką zachwytu, choć podszyte tanią sensacją i rechotem z najdrobniejszej anomalii. Na ulicy natomiast – już wyraźnie segregujące i piętnujące. „Freak" – bo takie określenie pada w spektaklu „Wszyscy jesteśmy dziwni" – wypowiada się nie nocą, gdy wszyscy śpią, a za dnia, by być usłyszanym i usłyszaną. W przedstawieniu reżyserowanym przez Olgę Ciężkowską, noc staje się dniem, to, co piętnowało, zostaje wyśpiewane, podział na mniejszość i większość ma być niejasny, i jak dzień do nocy widać, że każdy z nas jest dziwny.

Ze spektaklu „Wszyscy jesteśmy dziwni", zrealizowanego w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi, wiadomo, że bohaterowie tworzą grupę teatralną, nawiązującą niekiedy do cyrku albo burleski. Żyją w jednej z nowojorskich dzielnic, Coney Island. Temu miejscu uznawanemu za upadłą stolicę cyrków i wesołych miasteczek poświęcony jest reportaż Karoliny Sulej „Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieść o Coney Island", który posłużył za podstawę spektaklu. Historia tego miejsca przypomina trasę kolejki górskiej. Na przełomie XIX i XX wieku Coney Island szczytowało jako ośrodek groteski, oślepiających karuzeli, schizofrenicznych atrap, hot-dogów ślizgających się w keczupie i rozrywek na każdą kieszeń. Alan Feuer w „New York Times" pisał, że Coney Island było jak „populistyczny karnawał, podczas którego masy dysponowały nadmiarem czasu i pieniędzy". Do lat 50. XX wieku przybywały tam tłumy – w szczytowym okresie miejsce to mogło odwiedzać nawet milion osób dziennie. Po II Wojnie Światowej rozpoczął się stopniowy ekonomiczny zjazd Coney Island, który w 1964 roku chciał wykorzystać ojciec Donalda Trumpa, Fred. Przedsiębiorca ten, jak typowy przedsiębiorca, chciał zburzyć teren parku, stawiając tam luksusowe apartamenty i ogłaszając definitywny koniec zabawy – przynajmniej dla tych mniej zamożnych. Ale jak to w rollercoasterze, na przełomie XX i XXI wieku Coney Island ponownie zaczęło piąć się ku górze, odzyskując swój dawny nietuzinkowy charakter dzięki kultywującym go osobom z kręgów artystycznych i aktywistycznych.

Okoliczności dotyczące lunaparku i jego rynkowa bessa są nieodłączne z bohaterami przedstawienia. Oni również wydają się przygaszeni działaniami kapitalistycznych możnowładców gotowych przeryć rylcem całe Coney Island. O ile kiczowatość tego miejsca stała się dla artystów gratką, kuriozum, czymś charakterystycznym, to dla deweloperów jest ona wstydliwym grajdołkiem, gdzie bawi się motłoch. Bohaterowie spektaklu czują się niechciani, otaczają ich skrzynki po coca-coli. Flagowy dla amerykańskiego kapitalizmu napój jest niewystarczającą popitką.

Wśród postaci występujących w spektaklu znajduje się choćby Dick Zigun, którego bardzo lekko, z pełną naturalnością gra Sławomir Sulej. To postać, u której poczucie krzywdy widoczne jest najmniej; ustępuje ono delikatności i świadomości, że z "nimi" się nie wygra i trzeba robić swoje. Zigun stoi na czele teatralnej grupy, która planuje wystawić sztukę o zombie chcących zjeść mózg Richarda Nixona. I to się udaje. Widz musi z większym lub mniejszym trudem wyobrazić sobie polityka bez mózgu. Bambi The Mermaid (Magdalena Kaszewska) poza tym, że musiała oddać dramatyzm sprawy i wcielić się we wdowę po prezydencie, na co dzień jest zabawną i spontaniczną dziewczyną, marzącą o stroju syreny, fascynującą się atrybutami prostytutek – mocnym makijażem, wysokimi obcasami i ich glamrockowością. Chce, aby wszystkich traktowano, jakby byli z rodziny Kennedych, jako pięknych i zdolnych, z białymi zębami, które – jak informują wyświetlane w spektaklu wizualizacje – są najważniejsze. Na rzutnikach otaczających scenę wyświetlane są też video wstawki z aktorami, materiały dokumentalne o Coney Island, ale również kanciaste grafiki z lat 2000., np. z białym domem pośród zielonych traw. W pewnym momencie krajobraz ten zostaje podpalony i na rzutnikach bucha ogień. Hajcuje się mniej spokojnie niż ogień 3D wyświetlany we współczesnych kominkach w gadżeciarskich bogatych domach.

Spektakl „Wszyscy jesteśmy dziwni" osadzono w prawdziwych historiach, choć oczywiście nie jest to teatr dokumentalny. Nie jest to sprawozdawstwo sceniczne, nawet mimo wyświetlanych zdjęć pierwowzorów postaci – np. Nati Amos "Patchwork Girl" granej w spektaklu przez Katarzynę Żuk – czy osób jak np. chłopiec cierpiący na elektrodaktylię (chorobę przez, którą dłonie przypominają ręce kraba) czy najsławniejszego Polaka "o twarzy lwa" chorującego na hipertrichozę czy nawet mimo sceny spotkania z Donaldem Trumpem. Sławomir Sulej gra Dicka Ziguna, który gra tego polityka. Gdy konferencję z nim zakłóca "Patchwork Girl", zarzucając Trumpowi dyskryminowanie mniejszości, przedsiębiorca odpowiada: "Kto wpuścił tu tę dziewczynę?". A "Patchwork Girl" zastanawiała się później w czytanym przez siebie liście, czy Donald Trump też robi kulki z chleba i grzebie w pępku?

Przedstawienie Olgi Ciężkowskiej to kreowana na autentyczną wypowiedź, prosto z serca, bez patosu, o stan-up-owym zabarwieniu (zwłaszcza końcowy występ Nati Amos bardzo czule przedstawianej przez Katarzynę Żuk), z tym amerykańskim humorem aktywowanym dokładnie w tym momencie, gdy tylko ktoś mógłby poczuć, że robi się za smutno. Tym, co nie dopuszcza do nadmiaru smutku, co prześmiewa liberalne pustosłowia o przymusie bycia szczęśliwym, i co zwalania z obowiązku robienia karier, są też piosenki śpiewane przez postać, w którą wciela się Paulina Walendziak. Choć – co przekornie jeszcze bardziej podbija jej autentyczność – nie różni się ona od amerykańskich piosenkarek śpiewających zza telewizora, dla których przemysł fonograficzny wymyślił akurat rolę "dziewczyny z sąsiedztwa".

Tak jak artyści docenili unikalność Coney Island w jego popkulturowości, jako dekonstrukcję kapitalizmu i przejaskrawienie społeczne – czego dowodem jest choćby wystawa w Brooklyn Museum pt. „Coney Island: Visions of an American Dreamland, 1861-2008", gromadząca wiele prac poświęconych tej nowojorskiej dzielnicy – tak twórczynie spektaklu na przekór snobizmowi również akcentują biografię swoich bohaterów i bohaterek, w których znajdują się opowieści o ich popkulturowych marzeniach (choć obciachu, brokatu i tandety mogłoby być jeszcze więcej). W spektaklu jest to nieocenne. To przecież naturalny proces dorastania przed telewizorem.

Ta sceniczna opowieść o mitycznym Coney Island, mimo faktografii, przybiera charakter freestyle'u, gdzie bohaterowie, biegli w występowaniu przed publicznością, robią show, licząc, że doceniona zostanie ich spontaniczność i szczerość, posługując się tym, co jako aktorzy-cyrkowcy potrafią najlepiej. Spektakl Olgi Ciężkowskiej to jednak przede wszystkim hymn mniejszości, choć takie określenie trochę zgrzyta i warto wymyślić dla niego jakiś ekwiwalent. Tym bardziej, że jak głosi tytuł przedstawienia: "wszyscy jesteśmy dziwni" i mniejszościowo-większościowe proporcje stają się nieaktualne. Autorkom udało się uzasadnić tytuł i cytując kolejny wers z piosenki Maryli Rodowicz, tak można zaśpiewać o zapomnianych cyrkowcach, którymi stajemy się raz po raz i którzy wciąż padają ofiarą dyskryminacji: „póki macie siebie, ciebie, szklankę nocy, kromkę dnia, to orkiestra jeszcze w sercach gra".

Mateusz Bugalski
Dziennik Teatralny Łódź
12 kwietnia 2023

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia