Czarna maź
Tanzcafe Treblinka - reż: Maria Spiss - Teatr Nowy w Krakowie,Kameralny spektakl w Teatrze Nowym "Tanzcafe Treblinka" to kolejna próba (po "Terezinie" Micha w Starym Teatrze sprzed pięciu lat i "Himmelwegu" Kalwat u Słowackiego sprzed dwóch) teatralnego opracowania tematu Holokaustu. Proste pytanie na początek: czemu to wraca?
Wiemy coś nowego o funkcjonowaniu machiny zbrodni, psychologii oprawców i ofiar? Żiżek pisał, że Holokaustu nie można opowiedzieć ani poddać scenicznej czy filmowej wizualizacji, bo to jest "czarna narracyjna dziura". A my jednak próbujemy. Jakby te dwa słowa: teatr i zagłada rymowały się w sposób szczególny. W sztuce Koflera jak wcześnej w "Terezinie" czy "Himmelwegu" obóz zagłady zmienia się w fabrykę wytwarzania fikcji życia, które zasłania realną, szybką śmierć. I zbliża się w ten sposób do definicji teatru, który przecież też miał dawać chwilową pociechę. Porównajcie: rampa teatralna i rampa do rozładunku ludzkich transportów. W Treblince zbudowano fałszywy dworzec kolejowy z kasami, żeby oszukać przywożonych do komór gazowych więźniów. W Terezinie inscenizowano teatr plenerowy imitujący sielskie życie Żydów pod nazistowskim nadzorem, kręcono z ich udziałem film propagandowy. Tamten spektakl nie skończył się, przyjęte wówczas role oprawców i ofiar są w jakimś sensie nadal grane. Reżyserka Maria Spiss zakłada, że w "Tanzcafe" - przedstawieniu składającym się w istocie z dwóch monodramów - ani przez chwilę nie jesteśmy w Treblince, jesteśmy zawsze "po" i "przed" Holokaustem. W takiej kolejności.
Na scenie nie ma żadnego realnego miejsca. Choć najpierw stoi na niej fotel, biurko, a na nim magnetofon szpulowy. Kobieta w kostiumie udającym mundur faszystowski (Aldona Grochal) naśladuje głos wspominającego wojnę starego mężczyzny. Każde jej słowo prowadzi nas do głowy starego Strangla, Lercha, a może jeszcze innego z austriackich nieukaranych zbrodniarzy. Migają nam cytaty z "Ostatniej taśmy Krappa" czy "Zmierzchu Bogów". Słychać słowa klucze: SA, kryształowa noc, konzentrationlager. Jakby ktoś próbował tu ulepić świat obozów wyłącznie z filmowych i teatralnych klisz. Oto ciała pomordowanych wrzucone do dołu wykopanego na wzgórzu zmieniają się w trupią maź, która podmyła dół, a ten rozwala górę. Drugi monodram zaczyna się w ciemności na opustoszałej scenie. Młody aktor Paweł Włosok - chłopak w gimnastycznej koszulce i spodenkach, cherubin od Viscontiego, jest wcieleniem narratora "przed" Treblinką. Huczy w nim gniew i potrzeba zerwania tam. Obie postaci - starego komendanta obozu w wykonaniu Grochal i młodego kandydata na zbrodniarza łączy jeden atrybut: gorset. Wystarczy go zdjąć "przed" i założyć "po" Treblince, żeby z ciała zbrodniarza wypłynęła czarna maź. Słów i czynów.
"Tanzcafe Treblinka" nie ma otwierać nam oczu na przyczajone zło. Powinien raczej działać jak tabletka o gorzkim smaku. Nie wiesz do końca na co jest, ale łykasz ją, bo musisz. Wychodzisz z teatru ze zgagą i trochę zły, że zabezpieczasz się z pomocą teatru przed czymś, co już dawno rozbrojone: wszak ludzie wokół na ulicach na ogół są tolerancyjni i dobrzy. I tylko jakiś krakowski taksówkarz wrzeszczy na izraelskich turystów: "Precz z naszego kraju, Żydzi powinni lizać nam, Polakom, dupy". Niby gdzie tam sfrustrowanemu naszemu antysemicie do austriackich nazistów! Ale z obu wylewa się przecież podobna czarna maź słów. Każdy z nas ma w sobie taki trupi dół, który podmywa piękne wzgórze. Jedyne, co chce się wtedy zrobić, to wrócić prędko do teatru. Po jeszcze jedną tabletkę.