Czas na egzamin z życia i teatru

Rozmowa z Antoniną Choroszy

- Czas wielkich inscenizacji, gęstych, nasyconych widowisk, chyba minął. Chociaż w tym sezonie zdarzyła się wyjątkowa sytuacja, na afiszu pojawiła się "Firma" Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Mało tego, sposób, w jaki pracowała z nami Monika Strzępka, przypominał mi pracę z reżyserami sprzed lat. Powiedziałam jej nawet, że będąc młodą osobą, pracuje jak stary wytrawny reżyser - mówi Antonina Choroszy, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu.

Antonina Choroszy, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu, o barwach ludzkiej natury, konieczności odmawiania ról w filmie i współpracy z reżyserami.

Oczko w kartach, to szczęście, oczko w jednym teatrze?

Antonina Choroszy: - Dokładnie 21 lat temu Eugeniusz Korin zaprosił mnie do współpracy w Teatrze Nowym w Poznaniu, gdzie przygotowałam przedstawienie dyplomowe i dostałam etat. Gracz ze mnie kiepski, nigdy niestety nie wygrywam, a tu uświadomił mi pan właśnie, że jednak coś w życiu wygrałam - 21 lat w jednym teatrze!

Przeglądając Pani teatralny dorobek doliczyłem się, że zagrała Pani tylko w jednej komedii i jednej farsie. Jak to się stało?

Antonina Choroszy: - Też sobie zadaję to pytanie, dlaczego?

Nie wygląda Pani na smutasa.

Antonina Choroszy: - Życie i scena to dwa różne światy. Bardzo często zdarza się, że aktorzy, którzy na co dzień są weseli, rozkwitają w rolach dramatycznych i na odwrót, ci, którzy bawią publiczność, po zejściu ze sceny są bardzo poważni, zasadniczy, wręcz czasami smutni. Muszę jednak przyznać szczerze, że nie należę do wesołków. Wydaje mi się, że każdy z nas ma w sobie jakąś barwę.

To jaką barwę ma Pani?

Antonina Choroszy: - Zdecydowanie ciemną. W muzyce mamy tony durowe i mollowe. W aktorstwie jest podobnie. Aktor może się nauczyć obu, może je wykonać nawet z sukcesem na scenie, ale... Aktor jest przecież swego rodzaju medium do przekazania określonej myśli i formy. Reżyser przed przystąpieniem do pracy, ogląda nas, słucha... Chcąc opowiedzieć jakąś historię, pokazać własną wizję świata, wybiera te instrumenty, które mu zagrają tak jak on chce. Oczywiście, że na wiolonczeli można zagrać skocznie i radośnie, ale wiolonczela nie ma takiego brzmienia jak skrzypce, takiej barwy. I ja jestem prawdopodobnie taką wiolonczelą.

Nie próbowała Pani zbuntować się, tupnąć nogą: ja chcę do komedii?

Antonina Choroszy: - To tak nie działa. Na początku człowiek jest szczęśliwy, że go obsadzają. Miałam to szczęście, że przez pierwsze kilka sezonów dostawałam wiele ciekawych zadań. Grałam główne role, drugoplanowe i epizody. O, była jeszcze jedna zabawna postać - Sandra w "Locie nad kukułczym gniazdem". Pojawienie się jej na scenie wywoływało salwy śmiechu Nie zastanawiałam się nad tym, w czym chcę grać, po prostu cieszyłam się że gram.

Postać budziła śmiech, ale cały dramat już nie.

Antonina Choroszy: - To prawda. To był jeden z jaśniejszych kolorów w smutnym świecie bohaterów tego dramatu.

Pamięta Pani swój pierwszy spektakl w Teatrze Nowym?

Antonina Choroszy: - To była klasyczna komedia: "Polityka" Włodzimierza Perzyńskiego. Pamiętam, że było to dla mnie bardzo trudne doświadczenie, ponieważ po raz pierwszy stałam na scenie podczas trzeciej generalnej z udziałem publiczności. Nie brałam pod uwagę tego, że publiczność to jest kolejny głos w teatrze, któremu trzeba dać się wybrzmieć. Kiedy powiedziałam swoją kwestię i rozległ się ryk śmiechu, mówiłam dalej. Biedna publiczność nie słyszała, co ja dalej mówię. I wtedy Eugeniusz Korin - mój ówczesny Mistrz, wziął mnie na stronę i wytłumaczył, że muszę dać czas publiczności, aby się wyśmiała, bo po to przyszli na komedię, i dopiero dalej ciągnąć kwestię. W szkole teatralnej nie sposób tego się nauczyć. To była fantastyczna lekcja, nauczyć się współgrać z widzem. Są aktorzy, którzy rodzą się komikami i tu, w Teatrze Nowym, mam doskonałe tego przykłady - Michał Grudziński i Mirosław Kropielnicki, Daniela Popławska, czy też nieżyjący już fenomenalny Wojtek Standełło. Nie ukrywam jednak, że czasem marzy mi się rola w komedii.

Który teatr Pani bardziej lubi: ten wielki, rozbuchany, z rozmachem, czy ten kameralny, kilkuosobowy?

Antonina Choroszy: - Wszystko zależy od tego, jaki świat chcemy opowiedzieć. Jeśli on jest ciekawy, to nie ma znaczenia, czy na scenie są trzy osoby, czy cały zespół. Prywatnie wolę sztuki kameralne, gdzie można grać subtelnie, wysublimowanie, jest okazja poszukać bardziej szlachetnych środków wyrazu... Nie ukrywam jednak, że czas "Czerwonych nosów", "Getta" czy "Czajki", w której grałam Maszę, były fascynujący.

Każda aktorka chce grać Maszę.

Antonina Choroszy: - Nieprawda, każda młoda aktorka chce być Niną. Ja też chciałam, ale byłam już za stara. Niestety, czas wielkich inscenizacji, gęstych, nasyconych widowisk, chyba minął. Chociaż w tym sezonie zdarzyła się wyjątkowa sytuacja, na afiszu pojawiła się "Firma" Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Mało tego, sposób, w jaki pracowała z nami Monika Strzępka, przypominał mi pracę z reżyserami sprzed lat. Powiedziałam jej nawet, że będąc młodą osobą, pracuje jak stary wytrawny reżyser...

Czyli...

Antonina Choroszy: - Nie podam żadnego konkretnego nazwiska. Mówiąc o wytrawnych reżyserach w dawnym stylu, myślę o artystach, którzy mieli doskonale opanowane rzemiosło. To samo mogę powiedzieć o Monice. Ona doskonale wie, jak prowadzić aktora, aby czuł się bezpiecznie. Wie, jak budować napięcie w poszczególnych scenach i całości przedstawienia. Ona wie, jak opowiadać historie środkami teatralnymi, a z tym bywa różnie u reżyserów.

O której z ról chciałaby Pani zapomnieć?

Antonina Choroszy: - Beatrice w "Słudze dwóch panów". Nie umiałam tego zrobić lepiej.

Której roli Pani nie zapomni?

Antonina Choroszy: - Jest kilka takich ról. One pojawiały się na pewnych etapach mojego życia: Masza w "Czajce", Greta w "Pułapce" Różewicza, Janet w "Rutherford i syn", Winne w "Szczęśliwych dniach", Kobieta XX-lecia w "Firmie"... Każda z nich mnie w jakimś momencie rozwijała. Ta ostatnia rola jest o tyle istotna, że dotąd nikt nie dał mi szansy zagrania kogoś tak jednoznacznie negatywnego. Zawsze były to postacie złamane, pokrzywdzone. Tymczasem moja bohaterka w "Firmie" jest kobietą bez wątpliwości, nie ma refleksji ogólnohumanitarnych. Ma tylko refleksje na temat ochrony własnej rodziny. Początkowo łapałam się za głowę, jakiego potwora mam grać. A ponieważ sztuka była pisana przez Pawła Demirskiego na bieżąco, pewnego dnia zadałam mu żartobliwie pytanie - mam nadzieję, że tym razem nie jest tak, jak cię widzą tak cię piszą?

A te role, w których Pani śpiewa?

Antonina Choroszy: - Niewiele w teatrze śpiewałam. Tak naprawdę zrobiłam zastępstwo za Bożenę Krzyżanowską w "Getcie". "Kuglarze i wisielcy" byli dawno... Poza tym żyjąc pod jednym dachem z muzykiem, nabiera się większej muzycznej świadomości Tak więc nie tęsknię szczególnie za rolami śpiewanymi. Śpiewanie zostawiam tym, którzy potrafią to robić doskonale.

Duża doza samokrytyki.

Antonina Choroszy: - Tak. Oczywiście, jeśli w spektaklu jest konieczność śpiewania, robię to.

Jak choćby "Wiedźmy" w spektaklu "Peep show".

Antonina Choroszy: - Zadania wokalne w tym spektaklu były dla mnie przyjemnością, ale to zasługa Pawła Dampca - kompozytora muzyki do "Peep show", nota bene mojego partnera życiowego, z którym po raz pierwszy dane mi było pracować w teatrze przy wspólnej realizacji. Skoro padł ten tytuł, to chciałabym powiedzieć, że rola Amandy w tej sztuce jest również dla mnie bardzo istotna. Inspirująca praca z Piotrem Kruszczyńskim pozwoliła mi stworzyć rolę odmienną w środkach wyrazu niż role grane dotychczas.

Jest Pani trudną aktorką w pracy?

Antonina Choroszy: - Może kłopotliwą, ponieważ czasami zadaję pytania, jeśli czegoś nie rozumiem. Wychodzę z założenia, że jeśli dobrze zrozumiem myśl, to tak ją przekażę, że zrozumie ją widz. Zawsze wychodzę od tego: co mam powiedzieć. To, jak mam powiedzieć, przychodzi później. Inni aktorzy najpierw widzą postać zewnętrzną, do której wkładają myśli. Ja odwrotnie. Dopóki nie będę wiedziała, co chcę powiedzieć, to nie będę wiedziała jak.

Miała Pani i ma szczęście pracować ze świetnymi reżyserami...

Antonina Choroszy: - Ale to nie moja zasługa. Reżyserów zaprasza dyrektor. Reżyser wybiera aktorów. O niektórych już wspominałam, ale nie ukrywam, że od każdego coś dostałam, czegoś się nauczyłam. Miałam szczęście na swej drodze wcześnie spotkać w pracy np. Krzysztofa Warlikowskiego. Zrobiliśmy wspólnie "Roberto Zucco" i "Opowieść zimową". Niedługo potem Erwina Axera, klasyka teatru polskiego. A i spotkanie z autorskim teatrem Janusza Wiśniewskiego było dla mnie ważnym doświadczeniem zawodowym.

Nie samym teatrem człowiek żyje. Nawet Antonina Choroszy. Od kilkunastu lat pojawia się Pani w serialach, które gromadzą wielomilionową publiczność...

Antonina Choroszy: - Aktorom spoza Warszawy nie jest łatwo dojeżdżać na plan telewizyjny. Zwykle są zajęci w swoich teatrach, na szczęście Poznań ma dobre połączenia.

Kilka sezonów spędziła Pani na planie "Na dobre i na złe".

Antonina Choroszy: - Wiąże się z tym dla mnie zabawne wspomnienie. Kiedy zadzwonili producenci serialu, intensywnie przygotowywałam się do premiery "Ryszarda III". Między próbami postanowiłam się przespać i kiedy już zasypiałam, przyszedł Paweł z informacją, że dzwonią z "Na dobre i na złe". Wyśmiałam go i poprosiłam o to, by mi nie przeszkadzał. Ale on był nieugięty. Wstałam i podeszłam do telefonu. I to był telefon z produkcji. Zapytałam o terminy, spojrzałam na wiszący na drzwiach lodówki mój plan i podziękowałam. Minęło kilka dni, zadzwonili ponownie i zaproponowali, że dostosują się do moich terminów, bo im zależy... I wtedy znowu pomyślałam: ktoś mnie wkręca. Serial wtedy oglądało 11 milionów Polaków każdego tygodnia! To jednak nie był żart. Nie zawsze ma się jednak to szczęście, zgrać terminy pracy w teatrze z pracą na planach filmowych. Tego szczęścia zabrakło mi, kiedy to pani Izabela Cywińska zaprosiła mnie do "Bożej podszewki", a ja odmówiłam, ponieważ trwały próby przedpremierowe z K. Warlikowskim do "Roberto Zucco".

Najdłużej była Pani związana z serialem "Egzamin życia".

Antonina Choroszy: - To było fantastyczne spotkanie. Pracowałam z Teresą Kotlarczyk w serialu "Na dobre i na złe". I kiedy ona rozpoczynała nowy serial, zadzwoniła do mnie z propozycją zagrania głównej roli Marii Oleszuk. Byłam żoną Wiesława Komasy. To była niezwykle ciekawa praca.

Od dwóch lat można Panią oglądać w "Barwach szczęścia".

Antonina Choroszy: - Pojawiam się tam od czasu do czasu, jako koleżanka Danuty, postaci chorej na stwardnienie rozsiane, którą grała Dorota Segda. Moja bohaterka Ilona też jest chora, ale ma zupełnie inny stosunek do choroby. Jest pozytywnie nastawiona... Spodobał mi się ten temat, zwłaszcza że ma charakter misyjny. Opowiada o problemach, które są ważne dla publiczności spoza wielkich miast.... Nie mają dostępu do wiedzy medycznej... Poza tym cenię Dorotę Segdę jako aktorkę.

W serialach gra Pani dość często matki.

Niestety, jak widać, już tylko matki, a potem czekają mnie babcie. Na szczęście w teatrze mogę zagrać bardziej różnorodne postaci...

Stefan Drajewski
Polska Głos Wielkopolski
3 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...