Czas zemsty

"Po Burzy Szekspira" - reż. Agata Duda-Gracz - Teatr Muzyczny Capitol

Późny dramat Szekspira zainspirował Agatę Dudę-Gracz do napisania współczesnej wersji opowieści o tym, jak życiowi rozbitkowie znajdują się wobec niełaskawej rzeczywistości. Mimowolny pobyt na niemal bezludnej wyspie stanowi metaforę społecznej izolacji, która prowadzi do zgorzknienia i rozżalenia. Magiczne umiejętności Prospera nie chronią go od poczucia nieszczęścia i odrealnienia. O ile w oryginale córka wygnanego króla Neapolu istnieje, o tyle w trawestacji jest zaledwie duchem, który "nie może nie istnieć" razem z innym duchem, Arielem.

Postaci pisane w czasach elżbietańskich w zasadzie zgadzają się z tymi z czasów jarosławskich, choć Kaliban zyskał także żeńskie, zarazem żonine, wcielenie, zaś Antonio, Gonzalo, Alonso i Sebastian mają różniących się od nich odpowiedników ze współczesnej epoki. Jedynie książę Ferdynand, z całą swoją bufońską umundurowaną powierzchownością, stanowi figurę historycznie uniwersalną. Dzisiaj również zdarzają się indywidua, które zamiast wstydzić się "szlachectwa" obnoszą się z nim i próbują odnosić z niego korzyści.

Tekst Dudy-Gracz jest dobry, ożywczy, choć nierówny. Niektóre sceny, jak analiza szklanki z trzech pseudonaukowych perspektyw, w tym feministycznej (z pastiszem Kazimiery Szczuki, a może trochę Katarzyny Bratkowskiej) stanowiły wysokiej klasy krytykę współczesnego dyskursu. Inne wydały się nieodparcie śmieszne, jak ta, w której Kaliban i Ferdynand jednocześnie tymi samymi Szekspirowskimi słowami zapewniają Mirandę o miłości, a gdy już już mamy uznać to za wyświechtaną kliszę z uwodzicielem (tutaj: podwójnym) i naiwną, okazuje się, że jest to raczej satyra na klasyczne romanse ("Potem napiszą w swoich dziennikach, że nie mieściło im się to w głowie", że obiekt ich miłości ma kompleksy). Jeszcze kiedy indziej mamy pastiszowaną Jelinek ("Pozbawił mnie radości życia kostką rosołową i dwiema szklankami herbaty z jednej tytki"), magiczne frazy ("Czarodziej wymyśla myśli Stefanii, aby je poznać"), zabawę gramatyką ("Zabić na śmierć, aby nawet pogotowie go nie zmartwychwstało") czy żale niespełnionych w wersji zwięzłej ("Żona człowieka żadnego, droga połowa nikogo") oraz poszerzonej ("Dlaczego jesteś ode mnie starsza? To jest bardzo niegrzeczne. Córka powinna być młodsza od matki"). Wtórują im postulaty klasowe z pozycji rasy chwilowo panującej ("Niech się rozmnaża za kanapą i dostarcza darmową siłę roboczą") czy aspirującej do dominacji ("Precz z wyzyskiem i czaro-bąkami. Teraz będzie nowy kalibański ład", proklamowali Makbetowy i Makbetowa). Używanie szyku (lekko) przestawnego, tak modne ostatnio, nie raziło przesadą, a cytaty z języka potocznego i kultury popularnej umiar zachowały.

Jakie sensy wyłoniły się z tego rojowiska popisów erudycji i językowej sprawności? Jednym z łatwiej uchwytnych była krytyka rasizmu. Początkowo przyjęła oblicze Prospera, który z lekceważeniem traktował tubylców. "Przetrwali wszystkie trutki, więc zniewoliłem ich", powiedział o Kalibanach, swoich ("Czy może istnieć coś plugawszego niż tak zwany sąsiad?") sąsiadach . Jednak w jednej z końcowych scen sytuacja, niczym w "Szewcach" Witkacego odwróciła się i po rasową supremację sięgnęła czarnoskóra, uosabiająca Black Power z (pozostałymi z roli służącej na zakupach) siatkami w rękach i - niczym wcielenie Rewolucji - stojąca wyniośle na oparciu kanapy.

Drugie przesłania sztuki można określić jako antysystemowe. "Prawo to bujda. Można je zmienić, skreślić i turlać po dywanie", mówi Prospero. Do widzów zwraca się per "Bando z biletami", jednocześnie uprzedzająco wykluczając wszelki dialog. Wściekle krytykuje polityków i świat z telewizora. W późniejszej wymianie między prowadzącym program a Chuj-Gwiazdą odnajdujemy też zjadliwe przejaskrawienie miałkości tego, co proponują widzowi media. Zresztą postać oślizłego celebryty pojawia się w różnych kontekstach. Żona nienawidzącego go Prospera właśnie do szpanującego i nowobogackiego showmana poszła, aby ją uwolnił od męża-czarodzieja. Ta kolejna klisza - żona zdradzająca męża z jego największym wrogiem - została tu bardzo wyraziście przywołana.

Trzeci trop wiedzie do krytyki ludzkiej kondycji, krytyki totalnej, w tym - miałkości relacji nawet z najbliższymi, którą ukazują Tzw. Wszyscy, dzwoniący do żony bez wyraźnej potrzeby serca, do kolegów, żeby się pochwalić ("Co to za przygoda, że kolegom nie można opowiedzieć?), lecz także - egoizmu i dążenia do nieograniczonego użycia. Sceny przemocy i gwałtu powtarzają się kilkukrotnie. Są dosadne (stąd: spektakl - wyłącznie dla widzów dorosłych), choć nie - ekstremalne.

Czwarty, najbardziej chyba frapujący, sens związany jest z motywem zemsty. Bohater Szekspira ma do niej powód, lecz u Dudy-Gracz zwraca się do widzów z propozycją, aby wyobrazili sobie, co by zrobili, gdyby mogli dyskretnie, bezkarnie i bez konsekwencji zemścić się na tych, przez których czuli się skrzywdzeni, zdradzeni, porzuceni, oszukani. W spektaklu minęło wiele czasu aż doczekaliśmy się tytułowej burzy. Podczas niej bohaterowie samotnie wijąc się w konwulsjach lub będąc sprawcami, lecz i ofiarami przemocy, duszą się, doświadczają zagubienia, przerażenia i obłędu. Lądują ostatecznie w szpitalnych piżamach i trudno powiedzieć, czy jest to lądowanie miękkie, czy też aż nadto twarde dla ludzi z aspiracjami, z pozycjami społecznymi i wszystkim innym, co ludzie miewają poza zinstytucjonalizowaną umieralnią.

Piątym wreszcie wątkiem obecnym w spektaklu jest rozczarowanie. Oprócz, co oczywiste, Prospera, najbardziej dramatycznie doświadczył go Ariel, duch, przekonany o swoim magicznym charakterze. Gdy dowiedział się, że "jest tylko brzydkim golasem", a niezwykłą powierzchowność zawdzięcza błotnistej farbie, ucieka, lecz i tak pada ofiarą przemocy. My, widzowie od początku widzieliśmy rany po odciętych skrzydłach, ale przecież własnych odrąbanych skrzydeł często nie jesteśmy świadomi lub (co gorsza?) nigdy ich nie mieliśmy.

Mnogość tematów i przesłań została przez reżyserkę uporządkowana w sceny, bodaj jedenaście, a także kilka - bardziej od nich nadrealnych - snów. Zapowiadane są głosem z offu, który od czasu do czasu z ironią komentował też krótko tekst ("Rym numer 74"). Takich przykładów dystansowania się od akcji było jeszcze kilka. "Wyłącz wiatr", Kalibanka rzekła do Kalibana, gdy słodki sceniczny dym już niemal przesłonił scenę. Jak stwierdziła Ela, także postać Entuzjastki Pieśni Polskich siedzącej z tyłu sceny, służyła temu dystansowaniu się.

Aktorsko na wyróżnienie zasłużył Feliks Szajnert w głównej roli, który znakomicie wykreował postać zgorzkniałego zrzędy w obesranych gaciach, lecz z intelektualnymi aspiracjami ("DuChamps powiedział - i bardzo źle zrobił - że każdy może być artystą"), Helena Sujecka, zwłaszcza w roli zapijaczonego ciućma, no i znakomicie wcielający się w podstarzałego hipisa Cezary Studniak. Z urokiem i energią zagrała też, a i pięknie zaśpiewała czarnoskóra Emose Uhunmwangho.

Otwarta kameralna przestrzeń urządzona była w spektakularny sposób. Zniszczona kanapa i stary telewizor, z zaniedbanym mężczyzną jako ich użytkownikiem, stanowiły pierwszy plan. Z tyłu mieliśmy kanapę stanowiącą miejsce gwałtów, lecz i dobrowolnych miłosnych uniesień. Nad wszystkim górował portret Stefanii i Ferdynanda (Prospera za młodu?), zaś boki stanowiły gigantyczne ażurowe konstrukcje, niczym półki w hurtowni lub sortowni. Po nich to chodzili lub na nich leżeli bohaterowie, którzy akurat nie brali istotnego udziału w scenach lub snach. Rekwizytem użytym parę razy był wiatr i dym, a pośród innych zabiegów scenograficznych znalazły się choćby liczne spuszczające się z sufitu słuchawki telefoniczne. Takich efektownych, czy - jak stwierdziliśmy z Elą po spektaklu - efekciarskich zabiegów było dużo. Trudno powiedzieć, czy artystka była świadoma ich nadmierności, jednak nie to zasługuje na największą krytykę. Jak stwierdziła Ela, zbyt jednoznaczny i nachalny przekaz osłabił artystyczny poziom przedstawienia. Jednak był to przecież teatr operetkowy, teatr w operetce, a więc może tak nakazywała konwencja?

Zwróciłbym także uwagę na dosyć eklektyczną konstrukcję przedstawienia. Takie prowadzenie fabuły, aby powiedzieć dużo i na różne tematy, wprawdzie pozwala utrzymać uwagę widza, a bogactwu intelektu autorki wystawia pozytywne świadectwo, odbywa się jednak kosztem spójności i konsekwencji. Może jednak i taki był pierwowzór: nie do końca komedia, bardziej poważny dramat. Humoru, ironii i zabawy konwencjami, podobnie jak inscenizacyjnego rozmachu, było jednak w spektaklu Agaty Dudy-Gracz na tyle dużo, że gdy główny bohater zakończył wyznaniem "Już mnie dupa boli od tego siedzenia", pierwsza spontaniczna odpowiedź brzmiała "Nas też", jednak następująca po niej refleksja miała treść "Nie szkodzi. Było warto".

Odnotować warto jeszcze jeden artystyczny zabieg, już właściwie po zakończeniu widowiska. Aktorzy nie wyszli do braw. Szkoda. Nie wiedzą, co stracili.

Jarosław Klebaniuk
Teatr dla Was online
31 maja 2016

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia