„Czego nie widać" - co rzuca się w oczy

"Czego nie widać" - aut. Michael Frayn - reż. Marcin Sławiński - Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie

Myślałem nad tytułem recenzji: „Czego nie widać - spektakli 3 w 1", jednak kojarzy się z to z tandetną reklamą. Dodatkowo trzy w cenie jednego kojarzy się z przeceną na sardynki, a nie z wartościowym produktem, przecież na dobra luksusowe, jakim jest niewątpliwie ten spektakl nie powinno się robić promocji w ogóle. Poniżej postaram się wytłumaczyć skąd wzięło się to 3 w 1 i dlaczego „Czego nie widać" to dobro luksusowe, na które promocji być nie może.

„Czego nie widać" to komediowa sztuka teatralna przedstawiająca zaplecze jednego feralnego przedstawienia. Krótko mówiąc, idąc na nie spotykamy się z motywem przedstawienia teatralnego w przedstawieniu teatralnym. Żeby nie dodawać zbędnego chaosu tej recenzji chciałbym najpierw zbudować terminologię, mianowicie kiedy będę opowiadał o spektaklu Marcina Sławińskiego będę miał na myśli spektakl, który oglądałem 24.11.2022 o godzinie 19:00 na deskach teatru im. Juliusza Osterwy. Kiedy zaś o spektaklu Lloyda Dallasa to będę miał na myśli wewnętrzny spektakl, który jest tematem sztuki „Czego nie widać".

Przedstawienie zaczyna się od próby generalnej spektaklu w reżyserii Lloyda Dallasa, w którego wciela się Krzysztof Olchawa. Próba generalna nie idzie po jego myśli, jego aktorzy są nieprofesjonalni i infantylni. Lloyd musi siłą ich popychać do odgrywania kolejnych kwestii, myśli on zadaniowo, priorytetem jest dla niego dopilnowanie, aby aktorzy odegrali swoje role tak jak należy. Z czasem, kiedy poznajemy prawdziwe twarze bohaterów, okazuje się, że jego priorytety zmieniają się na bardziej osobiste, jednak nie chcę ujawniać tych szczegółów w recenzji. Mogę tylko wspomnieć, że spektakl Marcina Sławińskiego jest usłany czerwonymi płatkami romansu i to nie jednego. Przedstawienie jest tak wielowątkowe i zaplątane, że nijako byłoby powiedzieć w jego kontekście o trójkątach miłosnych, nasze oczy mogą podziwiać tam o wiele bardziej zaawansowane miłosne figury.

Spektakl Marcina Sławińskiego przedstawia trzy perspektywy spektaklu Lloyda Dallasa. Zagmatwanie wątków miłosnych chodź jest siłą napędową drugiego aktu, nie odpowiada nawet za połowę całego zamętu i chaosu, jaki dzieje się podczas oglądania kolejnych, coraz to bardziej zdekomponowanych perspektyw przedstawiania w przedstawieniu.

Spektakl jest różnorodny z wielu powodów, po pierwsze idea „Czego nie widać" zmusza aktorów do odgrywania podwójnych ról. Dzięki temu możemy cieszyć się grą aktorską podwójnie, podglądać jak zmieniają się bohaterowie na scenie. Po drugie zawsze się coś dzieje, czasami na scenie grało jednocześnie dziewięcioro aktorów i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek było ich mniej niż czworo. Ruch sceniczny był bardzo złożony jednak mimo to aktorzy w spektaklu Marcina Sławińskiego chodzili jak w zegarku, szczególnie, wtedy kiedy odgrywali zaplanowany chaos. Kolejnym aspektem przedstawiania decydującym o jego różnorodności była scenografia stworzona przez Wojciecha Stefaniaka i kostiumy przygotowane przez Barbarę Wołosiuk. Scena była zbudowana z dbałością o najmniejsze detale, a przy tym bardzo solidnie. Można to było zobaczyć, szczególnie kiedy oglądaliśmy zaplecze spektaklu Lloyda Dallasa. Kostiumy niecodzienne, ale nie ekstrawaganckie, co jest wielką zaletą.

Aktorów, którzy grali podwójne role można podzielić na dwie grupy, jedni mądrzeli, kiedy zaczynali grać przedstawienie w przedstawieniu, a drudzy głupieli. Frederick Fellowes grany przez Wojciecha Rusina zalicza się do grona postaci, którym wejście w drugą rolę poprawiało bystrość myśli, pierwotnie odgrywał on postać ślamazary i ciapy. Bił od niej komizm, szczególnie kiedy cechy pierwszej postaci przebijały się przez drugą kreację. Była to szczególnie skrupulatnie odegrana postać, z dopracowanymi do poziomu detali gestami i postawą ciała. Garry Lejeune grany przez Macieja Grubicha jest za to postacią, która wchodząc w swoją drugą rolę głupieje. Zamienia się z nieco oderwanego od rzeczywistości, ale jednak naturalnego człowieka w przezabawnie przerysowanego pośrednika nieruchomości, z przyklejonym do twarzy uśmiechem i imponująco gibkim chodem. Szczególnie zabawne są jego sposoby radzenia sobie z panującym na scenie i za nią chaosem.

Każdy z aktorów miał na swoim koncie salwy śmiechu publiczności. Widownia śmiała się szczerze, a od siebie mogę dodać, że żadna z adaptacji „Noises off" nie wydała mi się tak zabawna, jak ta. Prawdę mówiąc może mieć na to wpływ to, że przyzwyczaiłem się do aktorów teatru im. Juliusza Osterwy, ale niewątpliwie to, że najbardziej sympatyzuję właśnie z tą adaptacją jest również zasługą Marcina Sławińskiego czyli reżysera spektaklu. Adaptacja Marcina Sławińskiego jest lekka w odbiorze i wydaje się idealnie osadzona w czasie, nie jest ani archaiczna, ani na siłę unowocześniona. Przez co była dla mnie bardzo żywa. Polecam ten spektakl każdemu, jeśli jesteś wyjątkowo zdystansowaną osobą (jak ja) i nie zaśmiejesz się przez pierwszy akt, to nie wychodź z teatru, drugi akt nie oszczędzi nikogo.

Na koniec ciekawostka, na początku spektaklu, kiedy czerwona kurtyna poszybowała w górę poczułem zapach starego domu, szczerze to nie mam pojęcia czy scenografia była wykonana z tak autentycznych elementów, że wydzielały one własny zapach, czy może reżyser zdecydował się na oczarowanie zmysłu powonienia widzów jakimś zapachowym olejkiem, pójdźcie i sami sprawdźcie czy też to poczujecie.

Wojciech Lutomski
Dziennik Teatralny Lublin
7 grudnia 2022

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...