Czego nie znajdziesz na Marsie

"Na obraz i podobieństwo swoje" - reż. Piotr Trojan - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego Poznań

Wszechobecny kult ciała, który niszczy duszę. Zaniżona samoocena, która wpycha w depresję. Wreszcie, rodzicielska miłość totalna, która odbiera prawo do samodzielnego decydowania. Jak życiowy nieudacznik ma odnaleźć się w świecie, który go wypluwa? Może warto uciec na Marsa. A może jednak szukać szczęścia na ziemi.

Najnowsza premiera w Teatrze Nowym "Na obraz i podobieństwo swoje" bierze na warsztat dyżurne tematy głupich, kolorowych pism i tak samo durnych programów telewizyjnych, lansujących napakowane męskie ciała, albo wychudzone sylwetki modelek, przy jednoczesnym wmawianiu czytelnikom, że warto z dążenia do tego ideału uczynić sens życia. Jesteś tłusty/a, stary/a, albo nie pakujesz - znaczy, ze jesteś gorszy/a. Bo świat należy do tych, którzy każdego dnia gotowi są zrobić wszystko, żeby coś w swoim wyglądzie poprawić. A jak już poprawią, to znajdą następne coś, które trzeba poprawić. I tak bez końca. Wystarczy poobserwować starzejące się milionerki, które kupują młodość w gabinetach chirurgii plastycznej. Jak raz zaczną, nie potrafią przestać. Ich dusze są śmiertelnie chore, momentami tylko dostają wypieków, ale szybko okazuje się, że to chorobliwe rumieńce. Całe swoje życie sprowadzają do myślenia o tym, żeby być inną od siebie samej. Jeśli założyć, że życie ma smak, gdy przynajmniej czasami możemy czuć się wolni od przymusu poprawiania siebie, to życie w skórze lalki Barbie tego smaku jest kompletnie pozbawione.

Ale zdarzają się osobniki oporne na preparowanie swojego życia. Takie, których marzenia niosą daleko stąd. Gdzieś, gdzie nikt nie będzie do nich przykładał żadnego wzorca, gdzie niczego nie będą musieli w sobie zmieniać. Gdzieś, gdzie powstanie społeczność ludzi lepszych "inaczej". Choćby na Marsie.

Reżyser "Na obraz i podobieństwo swoje" , a zarazem autor tekstu - Piotr Trojan chciał nawiązać do prywatnego projektu holenderskiego przedsiębiorcy Basa Lansdorpa "Mars One", który wymyślił sobie stworzenie na Marsie stałej kolonii ludzkiej. W 2020 roku na orbitę Marsa ma zostać wysłany prywatny satelita komunikacyjny, a w 2027 wylądują tam cztery osoby. Kolejne grupy astronautów będą docierać na Marsa co dwa lata - oczywiście, wszyscy dostaną bilet w jedną stronę. Projekt ma być największym i najdłuższym reality show w dotychczasowej historii telewizji. Obejmować będzie trening uczestników, poprzez siedmiomiesięczną podróż aż do lądowania na Marsie. Pierwszy etap selekcji chętnych zakończył się w 2013, od tego roku przez dziewięć lat będą przygotowywani do życia na Marsie. Casting na astronautów jest jednym z elementów spektaklu, obnaża słabości i kompleksy współczesnego człowieka, o których wiemy, znamy z tabloidów i programów telewizyjnych, ale wciąż chętnie podglądamy, jak inni się z nimi męczą. Nawet, jeśli ich nie rozumiemy, staramy się być empatyczni, choć nie każdemu to łatwo przychodzi.

Spektakl zaczyna się jak bajka dla dorosłych, fragmentem filmu, w którym poznajemy głównego bohatera - Eryka, małego chłopczyka z nadwagą i kompleksami, który będzie chciał zmienić w sobie wszystko i stać lepszym od innych (w roli Eryka przekonujący Grzegorz Gołaszewski). W ciągłych treningach kulturystycznych dzielnie sekunduje mu matka (bardzo dobra Martyna Zaremba-Maćkowska), darząca go toksyczną miłością, która z chłopaka robi życiowego kalekę, niezdolnego do podejmowania decyzji. Eryk realizuje jej tęsknoty, jest dla niej całym światem ("czuję się przed tobą jak przed dziełem sztuki"), w przeciwieństwie do drugiego syna, nieudacznika i mizeroty, który spędza czas na obmyślaniu życia na Marsie (wyciszony, konsekwentny Nikodem Kasprowicz). Matka nim gardzi, bo nigdy go nie rozumiała. W poszukiwaniu akceptacji chłopak ucieka w marzenia o wyprawie na planetę, która ma być jego rajem.

Jest w tym przedstawieniu spora dawka wiedzy, wypływającej z obserwacji współczesnego (głównie młodego) człowieka - w roli obserwatorek i komentatorek innych ludzi dobrze spisują się Alicja Juszkiewicz i Anna Langner. Są też fragmenty (znacznie gorsze), kiedy autor tekstu próbuje wyjść poza konkret i uprawia pseudofilozofię. Zamiast głębokiej refleksji dostajemy garść banałów o świecie i życiu człowieka.

O ile projekcje filmowe świetnie wpisują się w rytm i charakter spektaklu, o tyle pojawiająca się nachalnie dziewczyna z kamerą, rejestrująca to, co wcale nie musiałoby być rejestrowane, drażni i zaburza rysunek spektaklu. Nadmiarowość filmowego obrazu zamiast wzmacniać, osłabia wydźwięk niektórych scen. Taka zabawa z kamerą, która bawi reżysera, a męczy widza, to jedna z częstszych przypadłości młodych reżyserów.

Warto ten spektakl czytać przez jego ostatnią scenę. Znów jesteśmy w domu, gdzie na świat przyszedł Eryk. On sam zdążył się już mocno zestarzeć, ogłuchnąć. Siedzi na kanapie wraz z żoną (a jednak!). Rozmawiają o śmierci. - Co byś zrobił, gdybym dziś umarła? - pyta ona. -Umarłbym jutro - odpowiada on. - Kocham cię, kocham cię - drżącym głosem zapewnia żona. - Nie słyszę, nie słyszę - denerwuje się Eryk. Sentymentalne? Pewnie tak. Ale po takie między innymi wzruszenia chodzimy do teatru.

Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
2 marca 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia