"Czesanie" Łodzi... na "fuksówce"

Rozmowa z Wojciechem Medyńskim

"Mam trochę duszę Cygana, który lubi poszukać sobie innych dróg, nawet jeśli później miałbym tego żałować. Wierzę, że każda, nawet źle obrana ścieżka, czegoś nas uczy."

Ile lat mieszkał Pan w Łodzi?
Ponad osiem, ale za to jakich!

Jak dziś wspomina Pan ten czas?

Bardzo miło. W Łodzi studiowałem, a jak wiadomo, to najbardziej kolorowy etap w życiu każdego człowieka. Dla mnie to też był wspaniały czas. Z Łodzią kojarzą mi się same najlepsze rzeczy. Trafiłem do Teatru imienia Jaracza, który stał i stoi na wysokim poziomie, ma fantastyczny zespół i świetny repertuar. Miałem szczęście, że w tym teatrze stawiałem swoje pierwsze kroki sceniczne. To wszystko połączyło się w jeden wspaniały obraz.

Pamięta Pan swoją pierwszą wizytę w Łodzi?

Przyjechałem na egzaminy wstępne do łódzkiej szkoły filmowej. Nie znałem zupełnie Łodzi. Zapamiętałem jedno. Przyjechałem bezpośrednio do szkoły, kończył się pierwszy etap egzaminów. Po ich zakończeniu studenci zabrali nas na ulicę Piotrkowską. To było pierwsze ogromne wrażenie, jakie pamiętam. Następnie wylądowaliśmy w Łodzi Kaliskiej, wtedy to były jeszcze początki tego klubu. Pamiętam, jak siedziałem zachłyśnięty artystycznym klimatem tego miejsca. Tak sobie myślałem, że muszę dostać się do szkoły filmowej, choćby dlatego, by móc chodzić do takiego pubu, jakim jest Łódź Kaliska. Dostałem się do Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej, studiowałem i realizowałem plan klubowy.

A spodobała się Panu Piotrkowska?
Oczywiście. Żal mi jednak, że miasto nie ma tyle pieniędzy, by odnowić wszystkie przepiękne kamienice znajdujące się nie tylko na Piotrkowskiej. To miasto ma duszę, więc trzeba zrobić wszystko, by Łódź znów chwyciła wiatr w żagle!

Czasy studenckie bardziej kojarzą się z nauką czy życiem towarzyskim?
Przez pierwsze dwa lata nie ma czasu na nic innego, jak na naukę. Byliśmy odcięci od reszty świata. Cały wolny czas poświęcaliśmy na próby i życie szkoły. Wszystko kręciło się wokół ulicy Targowej. Oczywiście, będąc 20-latkami czasem znajdowaliśmy jeszcze siły na sporadyczne wypady do miasta. To dopełniało obraz moich lat studenckich w Łodzi.

Po tych dwóch latach można było już poznawać Łódź?

Mój rok był ostatnim, który załapał się na akademik przy ulicy Ciesielskiej na Bałutach. Samo kursowanie między centrum a Bałutami owocowało w wiele przygód. Wiadomo, jaką renomę miała ta dzielnica. Tam następowało zderzenie z inną rzeczywistością, ale jednocześnie to miejsce miało niesamowity koloryt. Mieszkaliśmy na ostatnim piętrze akademika, gdzie nawet niewyprostowaną ręką dotykało się sufitu. Gdy organizowaliśmy imprezy, to uginała się podłoga, a u kumpli pod nami huśtały się lampy i otwierały się drzwi szafek. To wszystko pracowało na urok łódzkich wspomnień.

Oprócz Łodzi Kaliskiej, Piotrkowskiej, miał Pan tu swoje ulubione miejsca?
Nie było czasu na odkrywanie takich miejsc. Mieliśmy zajęcia od godziny 8 do 20. Poznawanie miasta zawdzięczam tak zwanej fuksówce, która trwała miesiąc, a jeden z wieczorów nazywał się "czesanie Łodzi".

Na czym on polegał?

Na tym, by zapoznać się ze wszystkimi teatrami i muzeami, jakie są w mieście. Nie wchodziło się do środka, gdyż była to noc, ale trzeba było do nich dojść i "powitać " na dobry początek znajomości. W końcu były to bardzo istotne miejsca w życiu każdego studenta szkoły teatralnej.

Miał Pan duże szczęście, bo trafił do Teatru imienia Stefana Jaracza, jednego z najlepszych w Polsce...
To prawda. Pierwszy raz miałem okazję zagrać w tym teatrze, gdy jeszcze studiowałem na trzecim roku. Dla mnie to zawsze był i będzie magiczny teatr. Wszystko tam miało swoje miejsce. Świetny zespół, hierarchia, o której dziś już się nie pamięta, a powinna być w każdym teatrze, niepowtarzalna atmosfera. Tam nauczyłem się szacunku dla sceny, teatru, jako świątyni sztuki. Może dla kogoś te moje słowa mogą brzmieć, jak komunały lub zbyt wytarte slogany, ale dla mnie to był elementarz tego, czym powinien być teatr dla każdego aktora. Obawiam się, że w dzisiejszej dobie internetu, skandalu i gonitwy za popularnością, te wartości się zacierają. I to jest smutne.

Teatry są chyba dalej silnym punktem Łodzi?
Jak najbardziej! Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości.

Czy jako człowiekowi z zewnątrz Łódź się Panu podoba?
Bez dwóch zdań, podobała i nadal mi się podoba. Gdy przyjeżdżam tu po przerwie, widzę zmiany, jakie zachodzą w mieście i bardzo mnie to cieszy. Wierzę, że to miasto może dostać ponowną szansę na to, by odzyskało dawne znaczenie. Spokojnie mogę siebie nazwać fanem Łodzi. Często łapałem się na tym, że gdy wyprowadziłem się do Warszawy i przyjeżdżałem tu tylko na spektakle, próby, to wysiadając na Dworcu Fabrycznym miałem wrażenie, że wróciłem do domu. Nie wiem, czy teraz, po dłuższej nieobecności w tym mieście, dalej tak będzie. Niedługo o tym się przekonam.

W pewnym momencie zdecydował się Pan opuścić Łódź i zamieszkać w Warszawie...

Mam trochę duszę Cygana, który lubi poszukać sobie innych dróg, nawet jeśli później miałbym tego żałować. Wierzę, że każda, nawet źle obrana ścieżka, czegoś nas uczy. Po kilku latach spędzonych w Łodzi uznałem, że czas na zmiany. Nie chciałem stać ciągle w jednym miejscu, ale możliwe, że niebawem znów spakuję swój cygański tobołek i ponownie zawitam do Łodzi...

Tęskni Pan za Łodzią?

Tęsknię. Nawet próbowałem się skontaktować z dyrekcją Teatru imienia Jaracza, bo marzy mi się znów spotkać z zespołem tego teatru i zagrać dla łódzkiej widowni. Mam nadzieję, że uda mi się spotkać z panem dyrektorem Waldemarem Zawodzińskim i może znajdzie się dla mnie rola w którymś spektaklu. Proszę trzymać za mnie kciuki!

A często Pan tu przyjeżdża?
Niestety nie, brakuje na to czasu. Wizyty w Łodzi są rzadkie, ale powodów może być mnóstwo, by tu wrócić.

Anna Gronczewska
Polska Dziennik Łodzki
31 sierpnia 2010

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia