Człowiek jest tylko bażantem

"Król kłania się i zabija" - reż. A. Korytkowska-Mazur - Teatr Dramatyczny

Próbę przeniesienia na scenę wyjątkowości losów i literatury Herty Muller podjęła Agnieszka Korytkowska-Mazur. W Król kłania się i zabija w stołecznym Teatrze Dramatycznym Herty są trzy, każda na innym etapie życia

Fotograf przyjeżdżał do naszej wioski w dni świąteczne. Matka mnie czesała. Myślę, że te zdjęcia mówią więcej o niej niż o mnie. Kiedy na przykład mam na nich krzywy przedziałek, ale oba warkocze zaczynają się na jednakowej wysokości, wiem, że ojciec poprzedniego dnia był tylko podpity. Są też takie, na których moje warkocze i przedziałek są krzywe, moja twarz przesunięta, a głowa wygląda jak spłaszczona. To oznaczało, że poprzedniego wieczora mój ojciec był tak pijany, że kolana mu się uginały, i groził matce nożem. Wtedy mówiła do mnie, że jestem dla niej kulą u nogi, że przeze mnie nie może się rozwieść. Na innych przedziałek i warkocze są proste i symetryczne. Więc ojciec wrócił do domu trzeźwy. Wtedy matka potrafiła mnie nawet lubić. Ale tych zdjęć jest niewiele ("Przećwiczyłam własną śmierć." Z Hertą Muller rozmawia Angelika Kuźniak, "Gazeta Wyborcza - Duży Format" 21.06.2009). Mówione opowieści Herty Muller są jak jej proza. Proza Herty Muller jest jak jej życie. Jeśli już udało się autorce postawić tulipany w wazonie, to za chwilę wazon rozbija o ścianę oślizgły pracownik Securitate, któremu Muller odmówiła podpisania lojalki w fabryce na ulicy Sławy.

Próbę przeniesienia na scenę wyjątkowości losów i literatury Herty Muller podjęła Agnieszka Korytkowska-Mazur. W Król kłania się i zabija w stołecznym Teatrze Dramatycznym Herty są trzy, każda na innym etapie życia. Te etapy wyznaczane są kolejnymi geograficznymi przemieszczeniami się Herty Muller. Każda zmiana miejsca zamieszkania ma stać się fundamentem lepszego losu, jednak za każdym razem Hertę doganiają demony przeszłości. Od tych traum nie może się uwolnić, ale, może właśnie dzięki wypisaniu się, dzięki Au$ló$chung czyli wymazywaniu, jak ujął to Thomas Bernhard, Herta wciąż żyje. Chociaż tego w przedstawieniu brakuje, swe życie przeniosła ona do literatury. Herta bowiem żyje w języku.

Trzy Herty, każda w tak samo okropnej fryzurze, każda odziana w sukienkę w kolorze zgniłej kapusty. Dawno nie widziałam scenografii, która z taką suge-stywnością oddawałaby brzydotę rzeczywistości, kostiumów i charakteryzacji, które tak skutecznie pozbawiałyby postaci jakiegokolwiek uroku. Najważniejsza jest Herta 3 (Beata Fudalej, którą wreszcie możemy zobaczyć na scenie), czyli Herta anno domini 2009 (w tym roku Muller otrzymała Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury). To ona przywołuje przeszłość i siebie w tej przeszłości wspomina, na nowo konstruuje. Herta-Fudalej jest odarta ze złudzeń, zrezygnowana i pogodzona z losem. Już wie, że nieważne, czy jest w Rumuni, czy w Niemczech, do których Muller przeprowadziła się w 1987 roku - zawsze będzie obca. Ta kategoria konstruuje jej istnienie w oczach innych.

Z tej perspektywy Muller przepisuje swoją biografię. Nieustanne powracają w wywiadach idiotyczne pytania, np. o to, jak Herta, skądinąd niemiecka obywatelka od lat, ale przecież z Rumunii, będąca dla Niemców wieczną Rumunką, czuje się "u nas", czyli w Niemczech. Z tymi pytaniami Herta 3 już nie polemizuje. Jest zmęczona. Czasami, bez przekonania - jak w wywiadzie, którego udzieliła po otrzymaniu Nagrody Nobla - stara się spokojnie coś wytłumaczyć, ale nie wierzy, że to ma sens. Przyzwyczajona od dzieciństwa do relacji ofiara-kat - taki podział ról przecież konstruował życie Muller do momentu emigracji - nie oponuje. Pozostaje tylko literatura. Prawdziwa Herta w cytowanym wywiadzie dodaje: Pochodzę z miejsca pomiędzy. Rumunia i Niemcy są sobie tak obce, że nic w nich i nic we mnie, z wtedy i teraz, nie może się spotkać bezkarnie. Zawodzący dźwięk akordeonu, na jakim Herta 3 wybija kolejne takty, zagłuszać ma traumatyczne wspomnienia, których w życiu Muller jest więcej niż tych radosnych. Czerwona szminka, którą Muller zdecydowanie podkreśla usta, wyznaczając krwistą granicę dla wypowiedzianych słów. Szminka, która przypomina, że pewna sztywność, maska Muller i wypisane na jej twarzy przeżycia są konsekwencją jej niełatwych doświadczeń.

Najmłodsza Herta to Herta 1 (Klara Bielawka), nastolatka z banackiej wioski, do której dzieciństwa i młodości powoli wsącza się przemoc komunistycznego ustroju. Dodatkowo wioska ta, Nitzkydorf, jest niemieckojęzyczna, czyli Herta mówi po niemiecku i, chcąc nie chcąc, kulturą niemiecką nasiąka. Już wtedy w Rumunii staje się obca. Herta Bielawki jest najmniej interesująca, najgorzej napisana. Natomiast Herta 2 (Agnieszka Roszkowska) opuściła wioskę i stara się zapomnieć o dzieciństwie. Próbuje zorganizować sobie życie w totalitarnym systemie Ceausescu. Pracuje w fabryce. To właśnie wtedy złożono jej propozycję współpracy z Securitate, czyli propozycję nie do odrzucenia. Jednak Muller za nią podziękowała. Od tej pory do traum dzieciństwa dołączają te związane z prześladowaniami pisarki przez tajną policję reżimu. Herta 2 dzielnie znosi ten los. Przetrwa i to... Skoro przecież przetrwała dzieciństwo przetykane znęcaniem się psychicznym matki, przenoszącej na Hertę traumy obozu, do którego została na kilka lat deportowana. Mężczyźni, których na swojej drodze spotykają Herta 1 i Herta 2, są źli, brzydcy, odpychający, obszarpani, o wyglądzie kloszarda, tacy, dla których kobieta jest jeszcze jednym przedmiotem domowego umeblowania. Podobni do otaczającej ich rzeczywistości.

Pozostaje jeszcze kwestia języka Muller. Każdy, kto przeczytał choćby jedną książkę pisarki, zapamięta jej język. Silny, gęsty, nasycony, mięsisty. Muller pisze raczej krótkimi zdaniami. Im straszniejsze zdarzenia opisuje, tym większą ilością szczegółów zagęszcza akcję. Do tego dochodzi wpleciona w te zdania lirycz-ność, delikatność, która podbija ich dramatyczny sens. Muller jest mistrzynią unikalnych połączeń słownych. Łączy części mowy w tak niestandardowy sposób, jakby kunsztowność tych połączeń miała ochronić pisarkę przed zbyt częstym przywoływaniem przeszłości. Czasami okrutne zdarzenia opisane są przez Muller tak, że brzmią jak poezja. Nie jest łatwo czytelnikowi poradzić sobie z tym językiem. Korytkowska-Mazur rezygnuje - świadomie? nieświadomie? - z tego języka. Podawany ze sceny tekst to fragmenty prozy Muller (znalazły się tu Niziny, Król kłania się i zabija, Dziś wolałabym siebie nie spotkać), jednak siła tych tekstów zniknęła... Wyparowały gdzieś dojmujące frazy. Pozostała zwykła dziennikarska opowieść.

Mimo szeregu dobrych pomysłów i widocznego, autentycznego zainteresowania reżyserki literaturą i osobą pisarki nie udaje się Korytkowskiej-Mazur zbudować intrygującej teatralnej wypowiedzi o Muller. Przedstawienie ginie od nadmiaru pomysłów i braku reżyserskiej decyzji, aby ten nadmiar zredukować. W konsekwencji ze sceny wylewa się strumień słów i dźwięków, które zamiast połączyć się w spójną opowieść, sprawiają wrażenie włożonych do jednego garnka (sceny) składników, które wykipiały. Pięćdziesięciominutowe przedstawienie nabrzmiałe jest od tekstu, ruchu i muzyki (etniczna, narkotyczna muzyka zespołu "Transkapela"). Każdy z zastosowanych przez Korytkowską-Mazur tropów, każdy znak sceniczny jest zasadny, zgromadzone wszystkie obok siebie tworzą nieznośną kakofonię, która skutecznie uniemożliwia rozpoznanie genialności prozy Muller.

Dorota Mieszek
Odra
19 lipca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...