Człowiek, który wolno podnosi głowę

"Katastrofa" - z dedykacją dla Vaclava Havla

Pauza. Z oddali burzliwe oklaski. P podnosi głowę, nieruchomo patrzy na widownię. Oklaski słabną, milkną. Cisza. Długa pauza. Głowa niknie powoli w ciemności." To są ostatnie didaskalia - tak Samuel Beckett kończy swą "Katastrofę".

P - Protagonista albo człowiek po prostu skamieniały na cokole pośrodku sceny, samowolnie podnosi głowę, a przecież nie tego żądał R - Reżyser. Żądał głowy bezpowrotnie opuszczonej, chciał widzieć upokorzenie, chciał czuć strach bezwolnego, mózg nad nieodwracalnie poziomym czołem. Dla wzmożenia scenicznego smaku rezygnacji - kazał wcześniej pobielić głowę i bezsilne dłonie człowieka, splecione na piersiach. I jeszcze jego nagie stopy. Nie musiał zakazywać ruchu - katatonia była oczywista, tak samo jak milczenie. To wszystko. Reżyser był kontent.

Tak. Przy pomocy Asystentki i Lucka, specjalisty od świateł, wyreżyserował rzeźbę bezradności, monument "złamania". Jest w siódmym niebie! Ostatnie jego słowa brzmią: "Wspaniale! Rzuci ich na kolana. Już teraz to słyszę." Ale wtedy ucieleśniają się ostatnie didaskalia. I dopiero tu jest koniec prawdziwy. Nie wcześniej.

Zmarł Vaclav Havel. Beckett napisał "Katastrofę" w 1982 roku. Od zawsze czuł powinowactwo ze "złamanymi". Nie przesadzę, mówiąc, że jego pisanie wzięło się z namysłu nad postacią Belacquy, florenckiego lutnika, którego w "Boskiej Komedii" Dante spotyka w przedsionku Czyśćca, gdy siedzi on pod skałą w pozycji pokonanego: ramiona splecione na podkurczonych nogach, opuszczona głowa między kolanami. Z okien swego mieszkania przy bulwarze St. Jacques nr 38 w Paryżu Beckett godzinami patrzył w kraty średniowiecznego więzienia La Santé. Nie wiem, czy sztukę o zakończonym fiaskiem tworzeniu żywej rzeźby bezradności pisał przy St. Jacques 38. Wiem, że powstała ona na zamówienie festiwalu teatralnego w Awinionie i że miała być prezentowana w Dniu Czeskim, który chciano poświęcić osobie i twórczości więzionego wówczas Vaclava Havla. Becketta dedykacja na tytułowej karcie "Katastrofy" brzmi: Vaclavowi Havlowi.

Niewielka jest to sztuka teatralna, bolesny gag właściwie. Wszystkiego sześć i pół strony. Może lepiej powiedzieć: znak sceniczny, metafora, na nie więcej niż 20, góra 25 minut rozciągnięta epifania. W sam raz na krótki Salon Poezji, więc podpowiadam Annie Dymnej, by pokazać właśnie "Katastrofę", jeszcze w styczniu. Niewiele potrzeba. Rok, może dwa lata temu Izabela Olszewska i Andrzej Seweryn czytali na Salonie słowa Becketta - zawrotna to była godzina. Więc może teraz Seweryn - jako Reżyser, a Olszewska - jako Asystentka?

Tym spokojniej podpowiadam Dymnej "Katastrofę", że swego czasu podpowiedziałem jej tutaj konieczność obecności na Salonie prozy Brunona Schulza - i Anna Polony niebawem przeczyta "Noc wielkiego sezonu".

"Katastrofa" zatem. To by dobre było. Jeszcze długo i na wiele sposobów świat czcić będzie śmierć i wyjątkowe życie Havla. A cóż dla Salonu Poezji stosowniejszego, niż jedno i drugie uczcić metaforą właśnie, dwudziestopięciominutowym znakiem teatralnym Becketta? Zwłaszcza, że Havel - nim nastał dlań czas walki o wolność, polityki, prezydentury wreszcie - był przecież nie byle jakim dramaturgiem. Tak, "Katastrofa" byłaby na miejscu.

Seweryn - Reżyser, a nawet, jak mówią znawcy, ucieleśniona ciemność. Olszewska - Asystentka. Luckiem niech będzie ktokolwiek. A "złamanym" człowiekiem na cokole? Nim powinien być ktokolwiek. I jak chce Beckett - zdejmą zeń czarny szlafrok i czarny kapelusz, pobielą czaszkę, dłonie i stopy, każą opuścić czoło. Szczęśliwa ciemność krzyknie: "Wspaniale!". Syta - odetchnie.

Lecz po kilku sekundach rzeźba bardzo wolno podniesie głowę, nieruchomo spojrzy na widownię. Bo prawdziwym końcem "Katastrofy" jest katastrofa ciemności.

Paweł Głowacki
Dziennik Polski online
21 grudnia 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia