Czy będzie nieśmiertelny?

"Jesus Christ Superstar" - reż. Marcel Kochańczyk - Teatr Rozrywki w Chorzowie

Sam spektakl chorzowskiego Teatru Rozrywki ale i historia Jezusa uświadamia nam, że im lepiej ją znamy, tym mniej się nad nią zastanawiamy. To czy „Jesus Christ Superstar" może być punktem wyjścia do refleksji nad aktualnością przesłania miłosierdzia i zmartwychwstania jest kwestią indywidualną. A już zupełnie inną będzie czy i dlaczego wzrusza widzów.

„Jesus Christ Superstar" na długo przed polską premierą wzbudzał olbrzymie emocje. Stworzony na przełomie lat 60' i 70' przez młodych dla młodych spektakl - Tim Rice i Andrew Lloyd Webber mieli w czasach światowej prapremiery zaledwie po dwadzieścia kilka lat, z miejsca stał się tytułem kultowym. Bardziej to hippisowska niż rewolucyjna wersja Ewangelii, z elementami rock'n'rollu, gospel a nawet swingu i jazzu będąca swoistą rock-operą. Na ekran przeniósł ją kilka lat później Norman Jewison, a w Polsce po raz pierwszy spektakl zobaczyć można było w Teatrze Muzycznym w Gdyni, w roku 1987. Śląskiej inscenizacji podjął się trzynaście lat później nieżyjący już Marcel Kochańczyk, tworząc przedstawienie, które stało się jednym z najdłużej granych (obok „Skrzypka na dachu", także w jego reżyserii) spektaklów w repertuarze Teatru Rozrywki w Chorzowie.

O tym, czym „Jesus Christ Superstar" jest, pisać nie ma sensu. Spotkania Jezusa z uczniami, przemiana Marii Magdaleny, modlitwa w Ogrójcu, zdrada Judasza, sąd Piłata, biczowanie, ukrzyżowanie i zmartwychwstanie to sceny, które każdy z nas zna i doskonale rozumie ich znaczenie. Prostotę znanej wszystkim historii reżyser postanowił podkreślić minimalistycznymi środkami inscenizacyjnymi. Środek ciężkości spektaklu został przeniesiony z warstwy wizualnej (i niestety choreograficznej, ale o tym później) na ekspresję wyrazu, wyrażaną przede wszystkim w sposobie gry aktorów – tu uwagę od pierwszej do ostatniej sceny (a każdy wie, jak skończył grany przez niego bohater) zwraca Janusz Radek, którego rola Judasza Iskarioty z powodzeniem może być uważana za jedną z jego życiowych ról. Osobowością przyćmiewa on nawet (równie świetnego) Macieja Balcara wcielającego się w postać Jezusa. Charyzmy i jednocześnie sympatii głównemu antagoniście odmówić nie sposób. To oni są najjaśniejszym punktem tego w gruncie rzeczy kameralnego przedstawienia, posiadającego nieśpieszną z jednej strony, a w drugiej części idącą jak burza akcję. Jeśli jest jakiś konflikt między tym, co powinno być powiedziane w kościele, a zostaje na teatralnej scenie, to tylko zyskuje dzięki temu na wymowności, choć sakro-teatr nie wzruszy agnostyków. Dla nich będzie to opowieści o idolu młodych, który został męczennikiem.

Publiczność, przyzwyczajona do atrakcji, efektowności tak obrazu jak myśli, wreszcie do galopady bodźców, w pierwszej kolejności musi zmierzyć się z powagą tematu, jednocześnie zaakceptować, że filozoficzne pytania o istotę boskości zadaje się tutaj z bez powagi np. w formule przeestetyzowania, jakby bawiąc się formą. Taka jest chociażby scena Zmartwychwstania, zamiast której mamy musicalową paradę w confetti, roztańczoną, choć bez specjalnego powabu czy wdzięku. Jest raczej kiczowato – ale to akurat zabieg był celowy. Nie obyło się bez metakomentarza, który powierzono grającemu Judasza Januszowi Radkowi, ale było to chyba jedyne inscenizacyjne wyjście z tego bodaj najbardziej kluczowego momentu całej Ewangelii. Ironicznego dystansu nie brakuje także scenom wypędzenia kupców ze świątyni (swoją drogą, w każdej z takich scen, reżyser pozwala sobie zawsze na jeden mocny, żeby nie powiedzieć bulwersujący akcent. W tej, są to dwie półnagie tancerki, w najbardziej wyuzdanych pozach jakie może sobie wyobrazić np. młody widz) roztańczoną orgię u Heroda stylizowaną na kankana z elementami swingu czy show Piłata, którego osobie nie odmówiono nutki dostojności, a to za sprawą niejednoznacznej oceny jego postaci. Inscenizacja scen patetycznych to zadanie znacznie trudniejsze, choć udało się twórcom uniknąć pułapek pretensjonalności, w myśl zasady mniej znaczy więcej. Takie są sceny w ogrójcu, taka jest przemiana Marii Magdaleny, których siła rażenia skupiona jest na grze aktorów. Wszystkie te postacie mają w sobie coś ze szlachetności, bez efektywności skupionej na finezyjnych układach ruchu scenicznego i innych fajerwerków, typowych dla musicali. O ile tematu śmierci i zmartwychwstania na poważnie się tu nie porusza, o tyle o sprawach piękna duchowego, empatii, pokory, zwątpieniu i nadziei mówi się tu wprost i bardzo pięknie.

I chociaż po ponad piętnastu latach od premiery podnoszą się głosy, że spektakl wymaga liftingu, to jest rodzaj liftingu wymagający jedynie kosmetycznych poprawek, bo całość broni się dobrym smakiem reżysera, świetnym aktorstwem i uniwersalnością inscenizacji, którą z powodzeniem utrzyma spektakl przy życiu jeszcze i kolejną dekadę. Uniwersalne są zarówno scenografia i kostiumy i sam sposób inscenizacji. Przestrzeń ograniczona wypełniającymi niemal całą scenę schodami, będącymi charakterystycznym elementem scenografii w spektaklach, które pamiętamy z lat dziewięćdziesiątych. Kostiumy, dawniej kultowe, będący niejako żywcem wyjęte z garderoby młodzieży ówczesnych subkultur – grunge i punkrockowców, na scenie mamy fanów Kurta Cobaina i ma to swój urok, choć dziś nie jest szczególnie aktualne, a i w dniu premiery nawiązywało do pewnej młodzieżowej konwencji – Maria Magdalena bardziej przypomina punkówę niż hipiskę, a jest to bardzo swojskie. I niech tak zostanie.

Największym zgrzytem w tej trzymającej ogólnie wysoki poziom produkcji jest rewolucyjno-hipisowsko kolaż choreograficzny, który pomyślany nie bez polotu został jednak zmasakrowany jakością wykonania. Nie trudno sobie wyobrazić, jak bardzo całość mogłaby zyskać na dopracowaniu wykonania warstwy choreograficznej. Jest chaotycznie, niemrawo, kuleje aktorstwo drugoplanowych postaci, widza nie opuszcza wrażenie przypadkowej bieganiny bez ładu i składu. Tak właśnie jest w pierwszej otwierającej spektakl scenie, po której chce się ze spektaklu... wyjść. Jeśli ją wytrzymacie – dalej jest już tylko lepiej. A miejscami doskonale.

Alexandra Kozowicz
Dziennik Teatralny
2 lipca 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...