Czy zmiany coś zmienią?

Nie wierzę w cudowne objawienia talentu takiego reżysera, który nie ma swoich aktorów, ponieważ budowanie oryginalnej wizji, profilu, estetyki teatru jest wieloletnim procesem inwestycyjnym. Likwidacja etatów to pomysł szatana, który postanowił zniszczyć najcenniejszą tradycję polskiego teatru - zespół.
Mamy do czynienia z sytuacją co najmniej ciekawą: pięć stołecznych scen rozpocznie sezon pod nowym kierownictwem. Ferment ten powstał nie z powodu politycznych przesileń czy układanek środowiskowych, jak to zwykle bywało, tylko... z marazmu i kryzysu, w jakich większość scen się pogrążyła. Władze ratusza sięgnęły po dyrektorów, którzy sprawdzili się poza Warszawą, Teatrem Na Woli pokieruje Maciej Kowalewski, związany wcześniej ze scenami offowymi. Studio objął Bartosz Zaczykiewicz, który przez siedem lat z sukcesami prowadził Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Dramatyczny od stycznia ma przejąć Paweł Miśkiewicz - pełnił on już taką funkcję w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Powszechny przeszedł pod dyrekcję Jana Buchwalda, który wcześniej był dyrektorem Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu oraz warszawskich Rozmaitości. Krzysztof Warlikowski wywalczył dla siebie Teatr Nowy, ale w oryginalnej siedzibie - starej zajezdni przy Sandomierskiej na Mokotowie. Czy decyzje Marka Kraszewskiego, nowego szefa Biura Kultury Urzędu m.st. Warszawy, przełożą się na jakość warszawskich scen? Jeśli tak, to nieprędko. Nominacje ogłoszono zbyt późno, by radykalna przebudowa zespołów była możliwa. A gdyby nawet była - jak i z kim je tworzyć? Jerzemu Grzegorzewskiemu zajęło sporo czasu zbudowanie profesjonalnego ansamblu (dopiero po trzech latach sprawdzianem było świetne "Wesele"). Dziś tylko Teatr Narodowy posiada zespół złożony z wybitnych indywidualności aktorskich kilku pokoleń, zdolnych do twórczego wysiłku w imię wspólnego artystycznego celu. Dlatego, paradoksalnie, w najlepszej sytuacji wydaje się być Krzysztof Warlikowski, ponieważ ma grupę wiernych mu aktorów i posługuje się wyrazistym językiem teatralnym. Pozostałych nietrudno mu będzie zachęcić do współpracy, a nawet podkupić u konkurencji. Budynek, choćby niegotowy, jest problemem mniej ważnym - bez techniki łatwiej się obejść niż bez artystycznego programu. Czy będzie to teatr dla polskiej publiczności, czy baza, gdzie przygotowuje się przedstawienia na festiwale zagraniczne - to już inna kwestia. W gorszej sytuacji znaleźli się Jan Buchwald i Bartosz Zaczykiewicz. Nie zapisali się dotąd jako wybitni twórcy, więc i o autorytet będzie im trudniej, zwłaszcza że aktorzy tych dwóch teatrów mają i chcą mieć sporo do powiedzenia. Co nie znaczy, że obydwaj nie okażą się świetnymi menedżerami. Tylko, czy to wystarczy? Większy sukces wróżę Pawłowi Miśkiewiczowi. Z zespołem Dramatycznego pracował już wielokrotnie i nie bez powodzenia; kilka osób dałoby się pewnie "ściągnąć" z Krakowa; może liczyć także na współpracę Krystiana Lupy. Najmniej przewidywalny z nowych dyrektorów wydaje się Maciej Kowalewski - aktor, reżyser, dramaturg. Planuje on stworzyć teatr typu impresaryjnego, prezentujący najlepsze spektakle pozawarszawskic, specjalizując się jednak w wystawianiu polskich sztuk współczesnych. Na pierwszy ogień pójdzie dramat, napisany przez dyrektora na konkurs Centrum Myśli Jana Pawła II, pod tytułem... "Wyścig spermy" (sic!). Podnoszę kwestię zespołu aktorskiego, ponieważ sukcesy najlepszych scen (prowadzonych przez Axera, Hubnera, Sutkowskiego czy Grotowskiego, Tomaszewskiego, Kantora) świadczą o tym, że grupa ludzi kierowana zdecydowaną ręką lidera, mająca podobne przekonania zawodowe i światopoglądowe, zdolna jest współtworzyć trwałe wartości artystyczne, formułować w języku sztuki koherentną wypowiedź o świecie i człowieku. Nie wierzę w cudowne objawienia talentu takiego reżysera, który nie ma swoich aktorów, ponieważ budowanie oryginalnej wizji, profilu, estetyki teatru jest wieloletnim procesem inwestycyjnym. Nie wiem, czy dziś - gdy gwiazdami mediów stają się amatorzy, showmani oraz tańczące córeczki znanych tatusiów - aktorów i reżyserów stać będzie na takie poświęcenie, zwłaszcza bez kotwicy stałego zatrudnienia. Likwidacja etatów to pomysł szatana, który postanowił zniszczyć najcenniejszą tradycję polskiego teatru - zespół. Nie wierzę też w poważny teatr tworzony w trybie impresaryjnym, tańszym rzekomo. Czy nowi dyrektorzy stołecznych scen nie oddadzą tego pola walkowerem, by się utrzymać na stanowiskach - nie mnie orzekać. Ale wtedy dużo trudniej będzie im odpowiedzieć na istotne pytanie: o czym robić teatr? Nie jest to sprawa prosta, gdy telewizja codziennie nadaje dreszczowiec polityczny silnie podszyty kabaretem, afera goni skandal, zaś debata publiczna staje się groteską. Teatr nie wygra z medialnymi sensacjami. Otwarty pozostaje problem: jak i na czym skupić uwagę widza? Oczywiście, można wyliczać: że klasyka, że nowy dramat polski i obcy (opisujący świat z punktu widzenia feministycznego, mniejszości seksualnych czy narodowych, albo ukazujący przeróżnego rodzaju patologie społeczne i rodzinne). Można wysyłać dyrektorów na zagraniczne festiwale, aby zobaczyli, co się w świecie "nosi", ale niewiele z tego wyniknie. To reżyserzy muszą wiedzieć, po co, jak i dla kogo warto wystawiać Shakespeare'a albo Mrożka, Ibsena i Różewicza... Inaczej będziemy zdani na "młodych, zdolnych", co zapowiada raczej obijanie się o płoty komercji i eksperymentu niż konstruowanie przemyślanego programu artystycznego - kształtowanego w sposób absolutnie niedemokratyczny przez lidera zespołu. A tych ostatnich jest jak na lekarstwo; jeśli już się pojawią, częściej błądzą, niż budują. Przypadek rozreklamowanych Rozmaitości Grzegorza Jarzyny (reżysera skądinąd utalentowanego) pokazuje, jak trudno jest wymyślić sensowny rodzaj działania i je realizować. Choć do teatru weszło ostatnio młode pokolenie, jego przedstawiciele nie proponują, poza kilkoma wyjątkami, sztuki, która by mnie specjalnie obchodziła. Być może dlatego, że miałam szczęście oglądać dzieła wybitnych twórców adresowane do dorosłych widzów, które powstały na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ówczesna mapa teatralna Warszawy, by tylko przy tym przykładzie pozostać, z dzisiejszej perspektywy wygląda imponująco, zwłaszcza jeśli chodzi o zakres literatury dramatycznej. Przypomnijmy: każdy prawie teatr miał inną barwę, ton i język, czyli - artystów narzucających swoje tematy, wrażliwość, smak, konkretnych autorów. W Teatrze Studio Józef Szajna oryginalnymi środkami plastycznymi szturmował "Boską Komedię" Dantego, zmagał się z tekstami Witkiewicza i swoimi prywatnymi przeżyciami z obozu koncentracyjnego. Na drugim biegunie, we Współczesnym, działał Erwin Axer, wierny słowu wybitnej literatury klasycznej i współczesnej. Wystarczy przypomnieć świetną "Matkę" Witkacego z fantastyczną rolą Haliny Mikołajskiej, "Święto Borysa" Bernharda (polska prapremiera autora) z Mają Komorowską, Schillerowską "Marię Stuart" z wielkimi rolami Zofii Mrozowskiej i Haliny Mikołajskiej, "Lira" Edwarda Bonda z Tadeuszem Łomnickim czy popisową rolę właśnie Łomnickiego w "Play Strindberg" Durrenmatta (z Barbarą Krafftówną i Andrzejem Łapickim, w reżyserii Andrzeja Wajdy), prapremierę "Emigrantów" Mrożka wyreżyserowaną przez Jerzego Kreczmara, z Wiesławem Michnikowskim i Mieczysławem Czechowiczem. Wtedy narzekało się, że to zespół słabszy niż za poprzedniej dekady, kiedy powstały "Kariera Arturo Ui" Brechta, "Trzy siostry" Czechowa, "Ifigenia w Taurydzie" Goethego czy "Tango" Sławomira Mrożka. W Dramatycznym odbyła się, sensacyjna wówczas, premiera "Ślubu" Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego, z Piotrem Fronczewskim, Zbigniewem Zapasiewiczem i Ryszardą Hanin. Tam Jarocki wystawił: "Na czworakach" Różewicza z Zapasiewiczem i Szczepkowskim, "Rzeźnię" z Zapasiewiczem i Holoubkiem, a kilka lat później z tymiż aktorami w rolach głównych rewelacyjne "Pieszo" Mrożka. Można było obejrzeć "Hamleta" z Piotrem Fronczewskim czy "Leara" z Gustawem Holoubkiem. W 1975 roku pod dyrekcją Zygmunta Hubnera odrodził się Teatr Powszechny z zespołem świetnych aktorów, którzy od inauguracyjnej "Sprawy Dantona" Przybyszewskiej w reżyserii Wajdy, z Wojciechem Pszoniakiem i Bronisławem Pawlikiem, szli od sukcesu do sukcesu. Wystarczy przypomnieć "Barbarzyńców" Maksyma Gorkiego, wyreżyserowanych przez Aleksandra Bardi-niego, "Lot nad kukułczym gniazdem" Wassermana wg powieści Keseya, "Spiskowców" na podstawie "W oczach zachodu" Conrada, w reżyserii Zygmunta Hubnera, jego rolę Kazimierza Moczarskiego (w spektaklu Andrzeja Wajdy na podstawie "Rozmów z katem"), "Donosy rzeczywistości" Białoszewskiego zainscenizowane przez Ryszarda Majora czy świetne przedstawienia Kazimierza Kutza ("Kopciuch" Głowackiego, "Wróg ludu" Ibsena). W Ateneum, teatrze dość zachowawczym, obok Aleksandry Śląskiej i Jana Świderskiego oglądanych w wielu rolach, od "Don Carlosa" Schillera, "Wiśniowego sadu" Czechowa po "Wielkiego Fryderyka" Nowaczyń-skiego, wspaniałe spektakle zrobił Jerzy Grzegorzewski - "Amerykę" Kafki z Olgierdem Łukaszewiczem oraz "Bloomusalem" wg Joyce'a, z Markiem Walczewskim i Andrzejem Sewerynem - dla których stworzył wyjątkowe przestrzenie gry, wykorzystując w szczególny sposób architekturę budynku. Wpołowie lat siedemdziesiątych Tadeusz Łomnicki zaczął budować z grupką studentów szkoły teatralnej i kilkoma kolegami Teatr Na Woli. Tam odbyło się słynne "Gdy rozum śpi..." Buera Valleja w reżyserii Wajdy, "Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna" Iva Breśana, zrealizowane przez Kutza, "Do piachu" Różewicza, wyreżyserowane przez Łomnickiego, wreszcie rewelacyjny "Amadeusz" Petera Shaffera, przygotowany przez Romana Polańskiego z nim samym jako Mozartem i genialnym Łomnickim w roli Salieriego. Trudno zapomnieć, że w Narodowym Adam Hanuszkiewicz uwodził młodą widownię "Beniowskim" i "Balladyną" na motorach, "Hamletem" z Olbrychskim i Kucówną, a ostatnie przedstawienie - "Pluskwę" Majakowskiego z Tadeuszem Łomnickim jako Prysypkinem - zrealizował tam Konrad Swinarski. W Teatrze Małym oglądaliśmy manifestacyjnie współczesną "Antygonę" z Anną Chodakowską, piękny "Miesiąc na wsi" Iwana Turgieniewa - z psami i prawdziwą trawą, wielką Irenę Eichlerównę i Andrzeja Łapickiego w spektaklu o Zapolskiej ("Ta Gabriela..."), "Starą kobietę..." Różewicza oraz inne znaczące wydarzenia teatralne. Każde z wymienionych - niestety techniką książki telefonicznej - przedstawień, tworzonych przez wielopokoleniowe zespoły (bo tylko tak, jak słusznie wierzono, można przekazać i zachować tradycję zawodu), niosło ze sobą ładunek myśli i emocji tyleż politycznych, co egzystencjalnych i społecznych. Widzowie obcowali z wybitnymi utworami literatury oraz fenomenalnymi talentami. Aktorzy doskonalili swe rzemiosło w różnych gatunkach dramatu z wielu epok - ponieważ uprawiali teatr zawodowy i repertuarowy, a nie komercyjny, pokoleniowy, walczący, itp. Porównanie ówczesnego repertuaru i sposobu jego wykonania z dzisiejszym, zdominowanym przez farsy i komercję, nie nastraja optymistycznie, ale staje się punktem odniesienia. Dlatego, pamiętając o dorobku artystów, którzy w większości już odeszli, nie mogę polubić teatru współczesnego. Coraz częściej nawiedza go niewidzialna ręka głupoty, zaś ręka promocji lansuje infantylizm i efekciarstwo (jako klucze do grania klasyki), a czasem, co gorsza, teatr realnego socjalizmu - pokazujący człowieka w skali jeden do jednego. Już nie potrzeba partyjnych aparatczyków, którzy żądali sztuk aktualnych i współczesnych o życiu zwykłych ludzi, byle z pozytywnym zakończeniem; teatr na własne życzenie oddaje się publicystyce, a klakierzy ogłaszają kolejne objawienia... w sztuce! Zmianie uległ tylko wektor: zadekretowany optymizm zastąpiły czarne wizje świata i patologie. Narkomani, nieudacznicy i popaprańcy wszelkiej maści każą się pochylać nad własnymi nieszczęściami. Ma to dokumentować "straszne zło świata" - jakby kiedykolwiek był on lepszy. Teatr, zwłaszcza młody, niestety zapomniał, że jest metaforą, poezją, formą, że bywa ironią lub kunsztem słowa wyrażającego myśli, bynajmniej nie pozbierane z ulicy. Teatr rodzi się z teatru, jak literatura z literatury, a nie z rozpisywania reportaży na dialogi czy przykrawania uniwersalnych dziel do tez (politycznych albo dziennikarskich) aktualnych jeden dzień. Czy nowi dyrektorzy będą chcieli przywrócić tej pięknej sztuce umysłowy format, a pracy aktorów wymiar twórczości? Nie wiem, choć wydaje mi się to ważniejsze od remontów, reform, dezetatyzacji (piękne słowo!) i wszelkich działań menedżerskich, które spowodują zmniejszenie kosztów stałych, czyli wzrost środków na produkcję. Teatr to nie fabryka, ilość nie przekłada się na jakość automatycznie; o niej, jak przed wiekami, jak zawsze, decyduje talent, rozum i charakter lidera.
Elżbieta Baniewicz
Teatr 10/07
5 listopada 2007

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia