Czysty teatr

"Pieśni Leara - Labirynt" - reż. Grzegorz Bral - Teatr Pieśń Kozła

Przecież to czysty post-modernizm!

Pomysł, by szekspirowską tragedię Króla Leara przedstawić za pomocą pieśni liturgicznych, paraliturgicznych oraz skomponowanych współcześnie w stylu misteryjnym, przypominjącym jakieś wzniosłe melorecytacje, tajemne obrzędy, by ze skarbnicy religii wyłuskać cytaty, fragmenty, wyzyskać emocjonalne odcienie, walory dla opowiedzenia dramatu oszalałego starca i jego trzech córek, by z tego cmentarzyska zwietrzałych anachronicznych zarzuconych form, z tej zakurzonej rupieciarni, odwiedzanej tylko przez staruchy i opętanych, wybrać cytaty dla zbudowania opowieści o najbardziej fundamentalnych ludzkich uczuciach, by w ten sposób wieść widzów ku katharsis - toć to czysty post-modernizm.

Wszystko się skończyło, wszystko zostało już powiedziane, i nam, którzy nie mamy już bezpośredniego dostępu do największych skarbów kultury, pozostaje składać rozsypane elementy we wciąż nowe układy, bardziej może czytelne, a jednak wciąż te same, by wykorzystywać zatarte, zapomniane czasem fragmenty do budowania pozornie nowego przesłania, z którego i tak wyłoni się stara prawda.

Cóż robią w spektaklu "Pieśni Leara" antyfony "In Paradisum" czy "Regina coeli", wyjęte z liturgii żałobnej czy wielkanocnych celebracji, a wpisane w nowe konteksty: zachwytu nad chwilowym szczęściem i harmonią, już niosącą w sobie zapowiedź klęski, czy plotki o szaleństwie króla? Cóż znaczyć ma ten zabieg zachwytu nad dawnymi dziełami, w których nie o treść religijną chodzi, lecz formalne mistrzostwo, w którym "Regina coeli" skojarzona jest na zasadzie onomatopeicznej z rozmową przekupniów o ostatnich wydarzeniach na dworze, a fragmenty apokryficznej ewangelii według świętego Tomasza służą pokazowi kompozytorskiej i wykonawczej maestrii członków Teatru "Pieśń kozła".

To czysty post-modernizm.

Zaprząc jedenastoosobowy międzynarodowy zespół artystów: aktorów, śpiewaków i muzyków, by na nowo opowiedzieli nam o tragedii oszalałego starca - Leara, który powodowany niezrozumiałym dla siebie impulsem doprowadził do śmierci własnej i swych trzech córek. Posiłkując się tylko skrawkami monologów, opowiedzieć tragedię wydestylowaną z tych wszelkich perypetii, tych wszystkich zwrotów akcji, tych wojennych kombinacji, tych olśniewających gier słów.

Przedstawić emocjonalny ekwiwalent tragedii Leara.

I Grzegorz Bral - lider teatru Pieśń Kozła, uciekinier - wraz z Anną Zubrzycką - z Gardzienic, tu występujący jako narrator, ni to członek zespołu, ni to zewnętrzny obserwator, entuzjasta i przewodnik po dziwnym spektaklu, jakim chce się podzielić z widzami. W lekko spasowanej marynareczce, starannie ogolony, szczupły, mogący wmieszać się co rano w tłum swoich rówieśników czterdziesto- pięćdziesięciolatków zmierzających do korporacji, a nocami zgrzytających zębami i świadomych, że dzień po dniu wymyka im się sens życia, że dzień po dniu czas wypłukuje z nich pytania o rzeczy najważniejsze, a emocje, a namiętności stają się coraz słabsze, coraz bledsze.

Więc Grzegorz Bral, zaczyna od anegdoty z Tate Gallery z wielkiej retrospektywy Kandinskiego, niby to lekko zażenowany, cytując jakiś swój dziennik myśli, i zaprasza do świata wolnych skojarzeń, które jednak z perspektywy finału mają złożyć się we wstrząsającą koherentną całość. Prosi o danie szansy.

Dwanaście pieśni o korzeniach koptyjskich, korsykańskich, łacińskich łączonych przez Brala prawie prywatnym deziluzyjnym słowem konferansjera, który przeprowadza widzów przez poszczególne sekwencje napisanego na nowo szekspirowskiego dramatu, dwanaście pieśni i mini scen. Czasem statycznych, gdy uważnie stroją głosy, czasem tanecznych, transowych, niekiedy sugerujących skupienie na wykonawczej maestrii, innym razem wzbogaconych ekstatycznym tańcem czy totalnym zespoleniem emocjonalnym z odtwarzaną postacią. Trochę pantomimy, trochę celebrowania poszczególnych układów. Teatr ubogi: jednolite czarne ubrania, prawie techniczne, jedynie krzesła i jakieś skromne archaiczne instrumenty z boku.

Tragedię Leara Grzegorz Bral odczytuje jako mit totalny. Tak zresztą kreślił go sam Szekspir, świadomie - zdaniem egzegetów - dążąc do "nieprzejrzystości" i odzierając źródłową historię Leira z wielu racjonalnych elementów. Bral pokazuje mit totalny. O człowieku i jego demonach, o agresji i nienawiści, o sporze pierwiastka męskiego z żeńskim. O naszej wreszcie nieuwadze w relacjach z najbliższymi - potrójny lament Kordelii - młodziutkiej, kwitnącej, dojrzałej - zmienia się w niezwykły poemat o ojcostwie, które rani, które musi ranić, i o odrębności świata mężczyzn i kobiet, a ekstatyczne bębny i musztra oraz tańce wojenne przywołują agresję drzemiącą w każdym z nas.

Bral pozwala, by na naszych oczach, by wobec wszystkich naszych zmysłów, rodziła się tragedia z ducha muzyki. Ze wszystkich zakątków Europy czerpie cytaty do swej opowieści, irlandzkie brzmienia i rytmy, wystukiwane obcasami, wyklaskiwane, wybijane dłońmi na krzesłach, łączy bez skrupułów z bałkańskimi lamentacjami, z którymi zapoznał się w trakcie badań etnograficznych. Mimo eklektyzmu rodzi przecież przekaz niezwykle czysty i gdy między śpiewającymi aktorami nagle pojawia się gnomiczny skrzekliwie brzmiący dudziarz albo jeden z artystów urządza olśniewający koncert na trzymanych przez pozostałych członków zespołu w wyciągniętych dłoniach bębnach, to przecież jest to wyrazem pragnienia muzyki totalnej, która oddałaby cały niewyrażalną słowami prawdę o człowieczeństwie, całe europejskie, na wpół zepchnięte w nieświadomość doświadczenie jednostki.

W ekstatycznym finale na "Ostrzeżeniu" - pieśni doświadczenia, nadpisują swój lament dwie złamane kobiety (Anna Zubrzycka i Monika Dryl), wyjące ku niebu swą ni to skargę ni oskarżenie, gdy słyszymy jak łączy się zwierzęce z ludzkim, cielesne z kulturalnie okiełznanym i prawie bukolicznym, to przecież czujemy, że oto dotykamy jakiejś właściwej tylko teatrowi prawdy. I skowyt tych kobiet budowany na spokojnym melancholijnym tle, przywołuje podstawowe doświadczenia ludzkie: doświadczenie śmierci, utraty, naszego buntu wobec własnych ograniczeń, wobec przemijania i niezawinionej winy.

Nic dziwnego, że publiczność uczestnicząca w tym misterium chce potem stać i klaskać, i wzywać aktorów przed swoje oblicze, by w ich twarzach odnajdywać emocje, które nam za sprawą wielkiego maga - Grzegorza Brala zafundowali.

Zaproszenie "Pieśni Leara" na 33. Warszawskie Spotkania Teatralne było sztychem niezwykle celnym. Bo oto nowi selekcjonerzy festiwalu z Tadeuszem Słobodziankiem na czele rzeczywiście pokazali fanom teatru społecznie zaangażowanego, przymykającym oczy na niechlujność sprowadzanych poprzednio spektakli, przymykającym oczy na żenującą płytkość jednosezonowych gwiazd wykrzykujących tandetny przekaz czerpany z "Krytyki Politycznej" albo wprost z Niemiec, pokazali swoim poprzednikom, czym jest artystyczna maestria, czym może być teatr. Czym jest katharsis.

Owszem, i ja, po "Pieśniach Leara" klaskałem na stojąco, dając się unieść emocjom, owszem i ja wzruszony jechałem do domu, i choć już w drodze odebrałem esemesa od mojego przyjaciela, który próbował ściągnąć mnie na ziemię, to czułem, że wybiorę się jeszcze do Wrocławia, by moim najbliższym pokazać ten spektakl. A esemes? Brzmiał tak: "inteligentne, erudycyjne, pretensjonalne, pseudoduchowe cwaniactwo. Efektowne jakby na wystawę eleganckiego sklepu dla sformatowanych inteligentów".

Czy ja wiem.

Raczej chyba nie.

Bo przecież czuły jestem na sygnały duchowej hochsztaplerki, ba, dzięki warszawskim dominikanom obcowałem wcześniej z muzyką, będącą budulcem spektaklu. Korsykańskie "Stabat Mater" pełne przegłosów rozbrzmiewających w służewieckim sanktuarium powodowało we mnie dreszcze na wielkopiątkowej adoracji krzyża.

I naprawdę, spektakl Brala jest czymś kompletnie innym niż twórczość zespołów typu Enigma czy Air, gdzie na popowych podkładach sampluje się gregoriańskie brzmienia, wzbogacając je erotycznym dyszeniem.

Ba, nawet "Ekstaza świętej Teresy" Berniniego, gdy oglądałem ją w Rzymie zdała mi się czymś zgoła wulgarnym, więc raczej nie podejrzewałbym siebie o zbytnią pobłażliwość wobec w sztuce sacrum z profanum.

A Teatr Brala zaakceptowałem. I to wbrew racjonalnym sygnałom: sięganie do apokryfów, ta zawsze modna nieortodoksyjność, operowanie egzotycznymi artykulacjami, lubowanie się niepokojącym brzmieniem archaicznych języków to często chwyty maskujące duchową pustkę. Ale przecież Teatr Pieśni Kozła przeszedł długą drogę do Leara. Wcześniej były inspirowane "Gilgameszem" "Kroniki - obyczaj lamentacyjny", z niesamowitymi układami (baletowymi), gdzie trans aktorów zdawał się przeczyć prawom grawitacji, a połączenie pierwiastków erotycznych z tanatycznymi, ekstazy i dyscypliny, niosło mityczne przesłanie. Przedtem było też inne doświadczenie szekspirowskie "Makbeth" - droga ku pełni "Pieśni Leara".

Jest więc teatr Brala rzeczywiście czystym post-modernizmem, ale takim, który nie redukuje dawnego przekazu. Sztuce religijnej, liturgicznej nasycając cierpieniem dodaje wymiaru ogólnoludzkiego. A może nie tyle: dodaje, co ów wymiar przywraca. Pokazując, że można przeżywać życie jako religijne misterium. I w ten sposób tworzy czysty teatr.

Andrzej Horubała
Do Rzeczy
19 czerwca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia