Debiut z Gombrowiczem

rozmowa z Michałem Rolnickim

Rozmowa z Michałem Rolnickim, wcielającym się w rolę księcia Filipa w spektaklu "Iwona, księżniczka Burgunda" w reżyserii Attili Keresztesa, którego premiera odbyła się 26 lutego w Teatrze Śląskim w Katowicach.

Małgorzata Bryl: W „Iwonie, księżniczce Burgunda” w reżyserii Attili Keresztesa gra pan Księcia Filipa. Na czym polegała specyfika pracy nad tą rolą? Jaki jest efekt zderzenia dramatu Witolda Gombrowicza z pomysłem reżyserskim Keresztesa? 

Michał Rolnicki:
Nie mam pojęcia, jak widziałby tę rolę Gombrowicz, ale wiem, że był to dramat niezbyt lubiany przez samego autora. Nie uważał tego dramatu za wibitny, wręcz starał się go unikać. Przyznam, że nie widziałem nigdy wcześniej żadnej realizacji teatralnej tego utworu. W ogóle w mojej pracy aktorskiej jest to pierwsze zmierzenie się z Gombrowiczem na scenie. Tym bardziej fascynująca była dla mnie praca z Keresztesem przy „Iwonie...”. Przy pierwszym zespołowym czytaniu scenariusza każdy starał się przenieść tą gombrowiczowską formę i było to bardzo zabawne. Jednak przy drugim i trzecim czytaniu poziom humoru podczas prób zaczął spadać. Keresztes obecne w dramacie słowa i sytuacje potraktował bardzo poważnie, nie pozbawiając jednak przedstawienia charakterystycznego komizmu i specyficznej formy obecnych na poziomie tekstu dramatycznego. Reżyser od początku powtarzał, że Książę Filip – czyli postać przeze mnie grana – jest polskim Hamletem. Rzeczywiście tym tropem prowadziliśmy pracę nad stworzeniem tej postaci teatralnej. Chciałbym podkreślić, że Książę jest przez nas zinterpretowany jeszcze poważniej, niż Szambelan, Król, Królowa czy Damy Dworu. On jest właśnie tak jak Hamlet kompletnie wyobcowany i funkcjonuje niezwykle indywidualnie. W wyniku takiego podejścia do tekstu „Iwona...” staje się bardziej przerażająca, niż zabawna. Te komediowe sytuacje nie tyle służą śmiechowi, a wywołują lęk i pewien rodzaj ciągłego niepokoju. Z takimi opiniami na temat przedstawienia już się spotkałem.

M.B.: Czy bariera językowa w pracy z reżyserem stanowiła dla pana duże utrudnienie?

M.R.:
Tak, rzeczywiście z Keresztesem porozumiewaliśmy się za pomocą tłumacza. Czasami rozmawialiśmy też po angielsku, co okazywało się w praktyce większym utrudnieniem, niż współpraca z tłumaczem węgierskim. Z kolei tłumaczenie też miało minusy, ponieważ słowa wypowiedziane musiały przejść przez osobę trzecią. W pewnym momencie jednak Attila zaczął rozumieć język polski i to nie tylko na poziomie słów, ale i całych zdań – nie mówił, ale wszystko rozumiał - do dziś nie mam pojęcia, jak to się stało.

M.B.: Współpracując z Attilą Keresztesem miał pan okazję zetknąć się z inną mentalnością teatralną i kulturalną oraz postrzeganiem teatru. Co przede wszystkim będzie pan pamiętać ze współpracy z tym reżyserem? Czy taka praca była owocna dla obou stron – zespołu aktorskiego, ale i reżysera?

M.R.:
Tak, współpraca była rzeczywiście specyficzna. Jednak już wcześniej – przy realizacji „Stuff Happens” - byliśmy prowadzeni przez reżysera zagranicznego. W kontekście tego uważam, że współpraca ta nie była męcząca, a z całą pewnością dla nas ciekawa. Attila, na tyle na ile miałem okazję go poznać, jest niezwykle wrażliwym człowiekiem i świadomym własnych celów reżyserem. Poprzez cechy charakteru Keresztesa praca nabierała energii, która w pewnym momencie – nam aktorom – pozwalała się wyczuwać. Oczywiście mówię w tej chwili o własnych wrażeniach, ale myślę, iż inni aktorzy mają podobne odczucia. Czasami jest tak, że z reżyserem współpracuje się tylko mechanicznie, co ogranicza się do rozmów i wykonywania poleceń, a czasem praca ta nabiera głębszego wymiaru, gdzie reżyser jest ciekawy aktora, a aktor jest ciekawy reżysera. W przypadku tworzenia „Iwony...” właśnie nie było spięć i wszystko było oparte na zrozumieniu, szacunku i przede wszystkim otwartości – myślę, że wypływającej z obu stron. Tę otwartość objawiającą się we wzajemnym zaufaniu, uważam za bardzo istotny element pracy nad spektaklem. To wszystko stworzyło na tyle pozytywną energię, że bariera językowa przestała być dużym problemem. Poza tym zawsze miałem marzenie, by móc poznawać na drodze twórczej różne mentalności teatralne, by nie zamykać się w jednej działce. Teatr w Rumunii, skąd Atilla przybył, jest zupełnie inny i reżyser przekazał nam poprzez siebie część tamtego teatru. Poprzez reżysera mogłem poznać też innego widza, jego specyficzny sposób odbierania teatru.  

M.B.: Czy zatem – wobec wcześniejszych pana kreacji między innymi w „Pod lodem” lub w „Manekin czyli kochanek Hitlera” - może pan nazwać tę rolę najważniejszym doświadczeniem w dotychczasowej karierze artystycznej?

M.R.:
Nie. Odpowiadam przecząco nie z tego względu, że nie uważam tej roli za najważniejszą, ale dlatego, że nie chciałbym ich porównywać i oceniać. Każdą z nich uważam za istotną z uwagi na czas im poświęcony, ale nie potrafię wyartykułować, co konkretnego one mi dały. Nie mam jeszcze tej świadomości, ponieważ są role, które dają rezultaty naprawdę po długim czasie. Przykładowo po siedmiu zagranych rolach nic się nie pojawia, a nagle przy graniu ósmej zaczynam korzystać z wcześniejszych doświadczeń, wcześniejszych siedmiu ról. Książę Filip jest z całą pewnością dla mnie kreacją wyjątkową tak jak większość ról, które dotychczas grałem i gram nadal. Wydaje mi się, że w aktorstwie tak właśnie powinno być, że każda nowa rola jest czymś najważniejszym tylko wówczas praca ta ma sens.

M.B.: Dziękuję za rozmowę.

M.R.:
Dziękuję bardzo.

Rozmawiała Małgorzata Bryl
Dziennik Teatralny Katowice
13 marca 2010
Portrety
Michał Rolnicki

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...