Delikatna struktura

rozmowa z Anną Seniuk

To były szalone dni. Roztańczone Planty, spotkania w ciemnych zaułkach, grzane wino w Pasiece, najpopularniejszej wówczas winiarni na Małym Rynku. Kilka razy ktoś wybił szyby w gablotach przed Starym Teatrem, by ukraść z nich moje zdjęcie - ANNA SENIUK o swoim życiu.

Ma dość etykietki, że jest do rany przyłóż. I tego, że ludzie myśleli: pani Seniuk to ma spokojne życie. Nie mieli pojęcia, że jest depresyjna, że zdarzało się jej wsiadać do samochodu i jechać na odludzie, by wykrzyczeć rozpacz. Niedawno dorosłe dzieci namówiły ją na wizytę u psychoterapeuty. Pochodziła, poleżała na kozetce, pogadała. Pomogło, trochę. Ale wciąż się zamartwia, choć nie o siebie.

NIE taka MIŁA!

Kochał się w niej cały Kraków, a ona uciekła do Warszawy, przed nadopiekuńczą mamą. Choć Anna Seniuk grała wielkie role w Starym Teatrze i u Wajdy jednak Polacy pokochali ją za Madzię Karwowską z serialu Gruzy "Czterdziestolatek.

Przed laty startowała w konkursie miss jako pierwsza polska aktorka... pokazała biust na ekranie. Teraz uczy studentów, objaśnia świat wnukom, działa charytatywnie, Nie tęskni za tym, co minęło. Mówi, że młodość to piekielnie trudny czas. Coraz bardziej zachwyca się życiem.

Twój STYL: Trudno się z Panią umówić. Bardzo jest Pani zajęta?


Anna Seniuk: Nie, ale mam dosyć pytań: "Jaka jest pani ulubiona rola? A jaką pani uważa za najgorszą? O jakiej roli pani marzy?". Co roku poznaję, że zbliżają się święta właśnie po tym, że dzwonią dziennikarze, bo "pani Seniuk taka miła, ciepła", w sam raz pod choinkę.

TS: Pytają Madzię Karwowską o przepis na karpia? A przecież ta miła, ciepła, świąteczna pani Seniuk była pierwszą polską aktorką, która na ekranie (w "Kardiogramie" Romana Załuskiego) pokazała się toples!

AS: To był szok. Szczególnie dla mojej rodziny. Zresztą nie tylko dla mojej, bo właśnie wychodziłam za mąż (za kompozytora Macieja Małeckiego - red.) Przyszli teściowie z niepokojem patrzyli na to, że skandalizująca kobieta dostaje się do ich rodziny. A że byli to ludzie z wielką klasą, nie skomentowali tego. Było wokół tego tyle szumu, że żałowałam, iż zdecydowałam się na tę scenę. Choć "Kardiogram" nie epatował seksem i dziś nikt nie zwróciłby uwagi na taki kilkusekundowy epizodzik. Grałam żonę, która zdradza męża. Jest w swoim związku bardzo nieszczęśliwa i otwiera się dopiero przy kochanku. Trzeba było to jakoś pokazać, więc ten mój nagi biust był usprawiedliwionym zabiegiem artystycznym. Pamiętam, z jakim szacunkiem, wręcz pietyzmem podchodziła do kręcenia tej sceny ekipa. Reżyser powiedział: "Dziś mamy takie specjalne zdjęcia, wszyscy muszą wyjść, zostaje tylko operator". To było niczym jakieś misterium - oczekiwanie w skupieniu, aż aktorka będzie gotowa, by wykazać się taką odwagą.

TS: Odwagą wykazała się Pani już wcześniej, w szkole, startując w studenckim konkursie na miss Krakowa.

AS: Ależ to nie był konkurs, w którym musiałybyśmy chodzić w kostiumach kąpielowych! Po prostu każda uczelnia wybierała dziewczynę, która się najbardziej podobała. Miałyśmy na sobie sukienki i odpowiadałyśmy na pytania komisji. Trzeba było się wykazać inteligencją, poczuciem humoru i zrobić kanapki dla komisji. To była zabawa. Koronowali mnie na Rynku, na którym płonęły pochodnie. Włożyli mi na głowę srebrną koronę, wzięłam do ręki jakiś zwiędły narcyz i pozowałam do zdjęć. A potem był przejazd dorożką (zaczarowaną). I bal finałowy w klubie Jaszczury. Zadzwoniłam do domu, uprzedziłam, że się trochę spóźnię, bo zostałam królową juwenaliów.

TS: Kto odebrał telefon?


AS: Mama. Powiedziała coś w stylu: "Chyba żartujesz? Ty?!" (śmiech).

TS: To Pani chyba teraz żartuje?

AS: Nie. Była bardzo krytyczna.

TS: W tej kwestii liczyła się chyba opinia adoratorów? Wojciech Plewiński, który fotografował Panią na okładkę "Przekroju", mówi: "Ech, Seniuk to była bomba! Chodząca pokusa". A Jan Nowicki, że wszyscy o Pani marzyli i byli bez szans, bo przyczepił się do Pani inżynier "Pompon", jak go złośliwie nazywali.


AS: Krótko po rozstaniu z tym inżynierem brałam ślub z Maciejem Małeckim. Podałam do gazet fałszywą datę, bo się bałam, że Pompon przyjedzie i mnie zabije. Kraków był wtedy bardzo romantyczny. To były szalone dni. Roztańczone Planty, spotkania w ciemnych zaułkach, grzane wino w Pasiece, najpopularniejszej wówczas winiarni na Małym Rynku. Kilka razy ktoś wybił szyby w gablotach przed Starym Teatrem, by ukraść z nich moje zdjęcie. Dyrektor groził, że obciąży mnie kosztami. A ja nic zwracałam uwagi na kolegów ze środowiska. Aktorzy, reżyserzy, operatorzy nie wydawali mi się kandydatami na odpowiedzialnych mężów. I wbrew temu, co myślała moja mama, prowadziłam się bardzo przyzwoicie.

TS: Na złość mamie?


AS: Tak, to wspaniała motywacja (śmiech). Mama uważała, że dziecko trzeba trzymać krótko, nie rozpieszczać. Rodzice byli nauczycielami, ale na szczęście ojciec był przeciwieństwem mamy. Wprawdzie gdy szłam na prywatkę, zawsze po mnie przychodził, ale na szczęście robił to bardzo taktownie. Kiedy widział, że odprowadza mnie kolega, mówił: "Ot, tak tylko tędy przechodziłem". Przechodził tak długo, że gdy byłam już dawno po dyplomie, grałam w Starym Teatrze, koledzy mówili: "O, tato już po ciebie idzie!". To było sympatyczne. Za to oddech mamy do dziś czuję na sobie! Przysyłała mi wycięte z gazet wywiady innych aktorek z dopiskami: "To są wywiady. A ty? Co ty wyprawiasz?!". Wciąż słyszałam od mamy, że gram źle i że już czas, żebym się wycofała z zawodu.

TS: No a rewelacyjne role w teatrze, w filmie?! Już nawet nie mówię o Madzi Karwowskiej, która dała Pani popularność, ale jest przecież "Bilet powrotny", "Konopielka". Czy "Panny w Wilka", o których Wajda mówi, że scena, w której Pani je śniadanie, to najlepsza scena, jaką kiedykolwiek nakręcił. No i te nagrody ministrów, ordery, Telekamery? Z takim CV mogłoby się Pani przewrócić w głowie.


AS: To zaszczyt mieć taką recenzję od Wajdy. Ale tak naprawdę z żadnej roli nie byłam do końca zadowolona. No może najbliższa aktorskiego ideału była rola Pchły Szachrajki w Teatrze Telewizji, którą zaproponował mi Maciej Wojtyszko. Zadziwiające, że dałam sobie radę w tym zawodzie mimo nieustającej krytyki mamy. Bo do dziś zmagam się z poczuciem własnej niedoskonałości.

TS: Jak Pani sobie z tą krytyką mamy radziła?

AS: Uciekłam z Krakowa do Warszawy. Mieszkałam z rodzicami prawie do trzydziestki! W maleńkim mieszkaniu nie miałam nawet swojego pokoju. Gdy dostałam propozycję z warszawskiego teatru Ateneum, po prostu wyjechałam. Choć w Krakowie miałam już ustaloną pozycję. Etat w Starym Teatrze, nagrody - Maski, tytuły ulubienicy publiczności. Występowałam w dwóch kabaretach literackich. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaangażowałby się w Warszawie. Sporo mnie to kosztowało, ale chciałam się wyrwać choć na jeden sezon. I już zostałam.

TS: Gdyby to działo się dziś, nie musiałaby Pani uciekać do innego miasta. Pewnie pobiegłaby Pani z tym do terapeuty.

AS: Pobiegłam, niedawno (śmiech)! Jestem introwertyczką, więc zamykałam się w sobie. W pewnym momencie dzieci mi powiedziały: "Mamo, ty ciągle się zamartwiasz. Idź do psychologa. Poleżysz na kanapie, pogadasz, będzie fajnie". Znaleźli mi psychologa, panią Krysię. Było miło. Pogadałyśmy. I koniec. A ja wciąż się martwię. Głównie o dzieci, ale na to żaden psycholog nic pomoże. Matka martwi się o dziecko, nawet jak ono ma prawie 40 lat.

TS: Jaką jest Pani mamą?


AS: Starałam się być bardzo wyrozumiała. Mąż twierdził: za bardzo. Jeśli syn się spóźnił, radził: "Nie dawaj mu obiadu, to się nauczy!". No i Grześ się spóźniał, a ja mówiłam: "Masz, syneczku, obiad". Nie wykazywałam się konsekwencją.

TS: Nigdy nie myślała Pani, że aktorka powinna dbać o karierę, a nie rodzić dzieci?


AS: Nie. Kiedy Grzegorz miał sześć lat, urodziłam Magdę. To było dwa miesiące przed wybuchem stanu wojennego. W sklepach nie było sera, mleka, odżywek dla dzieci. Ze stresu straciłam pokarm. I kiedy przyjaciel przywiózł mi bebiko w proszku ze zaprzyjaźnionego sklepu w Opolu, to była wielka radość. Nie korzystałam z darów, uważałam, że inni mają gorzej. Zamieszkał wtedy z nami syn mojego męża z poprzedniego małżeństwa. W stanie wojennym zostałam więc matką trójki dzieci.

TS: Matka Polka w ekstremalnych warunkach.

AS: Ten czas stanu wojennego bardzo nas do siebie zbliżył. Zresztą, cóż to było w porównaniu z tym, co przeszli moi rodzice, gdy byłam mała. W Stanisławowie, gdzie się urodziłam, przechodziły wtedy różne fronty. Moi rodzice zaledwie cztery lata byli małżeństwem, gdy wybuchła wojna.

TS: Kilka lat później Pani się urodziła.


AS: Usiłuję sobie wyobrazić, jak to było: listopad, noc. W domu przy ul. Króla Jana mama rodzi. Sama. W mieszkaniu jest jeszcze czteroletnia córeczka, moja starsza siostra. Ojciec w pracy. Godzina policyjna - akuszerka ani lekarz nic mogą przyjść. Jest tylko sąsiadka. Ale na szczęście rano w domu było nas już czworo. I ciągle o tym myślę...

TS: Rodzice opowiadali Pani, co było dalej?


AS: Na zmianę schron, piwnica. Gdy nad naszymi głowami przetaczała się z hukiem Wielka Historia, ja, nie chcąc robić nikomu kłopotu, smacznie spałam. Nawet wtedy, gdy w pobliżu trwała detonacja artylerii. Przespałam w schronie prawic całą okupację. Pewnie dlatego zasnęłam niedawno w czasie badania - rezonansu magnetycznego. Wprowadziłam w zdumienie lekarzy i pielęgniarki. Po raz pierwszy trafił im się pacjent, który zasnął zamknięty w klaustrofobicznej tubie, wewnątrz której panuje huk przypominający dźwięk rozpędzonego pociągu towarowego.

BRAWA ZA DYSTANS

"To pani żyje?!\', usłyszała niedawno w taksówce. Roześmiała się. Choć fakt, ostatnio Annę Seniuk można zobaczyć tylko w powtórkach. A co, jeśli już nie dostanie dobrej propozycji? Nie będzie rozpaczać. Pojedzie do swojej chaty daleko za Warszawą. Usiądzie na progu z kowalem Czesiem, pogawędzą albo pomilczą. Na tym polega życie. A kariera, popularność, zaszczyty to ważny, ale tylko epizod

Wielkie POSTANOWIENIE

Czterdzieści lat temu dostała od taty zeszyty, na których napisał: "Pamiętniki Ani Seniukówny". Trochę jej wstyd, że go zawiodła i do dziś kartki są puste. Więc może w tym roku zapisze pierwsze strony? Bedzie co wspominać.

Dostałam od księdza pokutę: co wieczór dziękuję za dach nad głową, pełną lodówkę, że widzę i że umiem czytać.

TS: Co się działo, gdy rodzice zabrali już Panią z tego schronu?

AS: Łapanki, wywózki. Trauma tracenia najbliższych. Potem była repatriacja. Nie, nie repatriacja - wypędzenie. Bo w gruncie rzeczy to było to, czym Niemcy nazywają dziś swoje przesiedlenie z ziem zachodnich. A trzydziestoletni chłopak, czyli mój tata, który był mężem i ojcem dwójki dzieci, musiał zorganizować wyjazd sześciu osób - nas i dziadków (rodziców mojej mamy). I zaczęła się podróż. W bydlęcym wagonie. Trwała około dwóch tygodni.

TS: Pamięta ją Pani?


AS: Tak, zapamiętałam kilka obrazów. To takie przebłyski pierwszych wspomnień. Płonący ogień w piecyku na środku wagonu, sterty koszy, pierzyn i poduszek, na których siedzieli dziadkowie. Wyglądali jak ci starzy ludzie z opowieści Brunona Schulza. Widzę ich do dziś, siedzących wysoko, na tych pierzynach.

Szczególnie ważne są dwa momenty - pierwszy to niepokój, bieganina w wagonie, rozpaczliwe krzyki, szlochy. A drugi -wielka radość, gdy byłam przytulana, głaskana wyjątkowo czule, bardziej niż zwykle. Po latach się dowiedziałam, że przez uchylone drzwi wagonu wypadł z wagonu neseser z pieniędzmi i całą biżuterią mojej mamy. Ojciec dzwonił od zawiadowcy stacji, prosił, żeby dać nam znać, jakby ktoś znalazł ten kuferek. Do tej pory czekamy na telefon.

TS: A ten drugi, radosny moment?

AS: Wypadłam z pociągu i okazało się, że na szczęście jestem cała, bo jechał wolniutko, właśnie dojeżdżał do stacji w Oświęcimiu. Opatulona w chusty i kocyki po prostu wypadłam jak piłeczka i nic mi się nie stało. I wtedy w wagonie zapanowała radość. Wreszcie zatrzymaliśmy się u ciotki pod Krakowem. Wszyscy w jednym pokoju. Potem były kolejne przeprowadzki, ale to przecież nic koniec podróży.

TS: Właściwie dopiero początek?


AS: Początek Wielkiej Podróży. Nieustanne przeprowadzki, szukanie przez rodziców pracy. Śmierć dziadków. Odeszli dosyć wcześnie - myślę, że. nie znieśli tego wypędzenia. Wciąż, tkwi we mnie obraz babci. Nigdy się nie uśmiechała, była wiecznie smutna. Dziś wiem, że umarła z tęsknoty. A ja odziedziczyłam po babci nieco jej smutku.

TS: Wtedy, jako dziecko, też się Pani smuciła?


AS: Te wieczne zmiany to był dla mnie koszmar. Co parę lat, miesięcy nowa szkoła, nowi koledzy, nowi nauczyciele. Bardzo źle to znosiłam. Podziwiam rodziców, że tak dawali sobie radę w tych trudnych warunkach i ciężkich czasach.

TS: Pani chyba też daje sobie radę w życiu?

AS: Mam łatwość szybkiego przystosowywania się do nowych warunków. Choć trochę gorzej było po stanie wojennym. Dużo grałam. Pamiętam, jak któregoś dnia wychodziłam z domu o 6 rano, niewyspana, bo jak co dzień do późnej nocy gotowałam obiad na kolejny dzień. Mała córeczka, boso, w piżamie, odprowadziła mnie do windy. Nie wytrzymałam. Rozpłakałam się: "Magdziu, ja już nie mogę, nie mam siły. A ona: - Mamo, tyle aktorek marzy, żeby zagrać w filmie, a ty płaczesz?!". Miała cztery czy pięć lat, tak mnie od razu ustawiła. Ona do dziś mnie ustawia. Ostatnio zagroziła: "Jak nie pójdziesz do lekarza, to nie piszę do ciebie SMS-ów, nie dzwonię i nie odwiedzam. Koniec!". W końcu ma dyplomy kilku uczelni i jako jedyna Polka dostała się do orkiestry Unii Europejskiej. A ostatnio ze swoim kwartetem smyczkowym OP&UM wydała płytę "Back to Metody" z polską muzyką. Muszę więc jej słuchać (śmiech).

TS: Syn też Panią "ustawia"?


AS: Oj, Grzegorz wyrósł na indywidualistę! Był punkiem, potem nosił dredy i kolczyki w nosie. Nim znalazł swoją drogę, kilka razy zmieniał studia. Nauki polityczne, dziennikarstwo - wszędzie świetnie sobie radził. Tylko szybko się zniechęcał.

TS: Aż poszedł w Pani ślady.


AS: Byłam w komisji egzaminacyjnej, gdy zobaczyłam na liście jego nazwisko. Sprawdziłam imię ojca, matki, upewniłam się, że to mój syn. Wyszłam ze szkoły. Dostał się. Jest świetnym aktorem. Był kilka razy nominowany do Feliksa Warszawskiego. W tym roku go dostał. Nic znam drugiego tak ambitnego faceta - zdarza się, że bierze klucz do sali prób i pracuje do nocy. Traktuje ten zawód bardzo poważnie.

TS: Nie chce słyszeć, że mama coś mu załatwiła?


AS: Jeden z reżyserów powiedział mu: "Z takim nazwiskiem nie ma pan szans. Powinien pan zmienić nazwisko na Seniuk". Od innego reżysera usłyszał wprost: "Zaangażuję pana pod warunkiem, że zmieni pan nazwisko. Na Seniuk".

TS: Nie zmienił.

AS: Nie zmienił, bo od zawsze chciał być Małecki. Gdy był mały, podeszła do nas na ulicy jakaś pani, zagadnęła: "O, syneczek, jaki miły. Mały Seniuk rośnie!". A on miał cztery czy pięć lat i dostał furii: "Nie chcę być Seniuk! Jestem Małecki!". A gdy "Czterdziestolatek stał się hitem", ludzie zaczepiali mnie na ulicy, syn wstydził się ze mną pokazywać. Starał się iść za mną albo przede mną, nigdy obok. Powiedział mi o tym po latach.

TS: No i jednak muszę, choć postanowiłam sobie, że nie będę Pani denerwować tymi pytaniami o przepis na karpia ani o role. Będzie powtórka czy raczej dogrywka "Czterdziestolatka?"

AS: Przymierzaliśmy się do niego z Gruzą. Nakręciliśmy nawet pilotażowy odcinek, ale okazało się, że nie ma odważnych, by to kupić. Być może dlatego, że tam nikt nikogo nie zdradza?

TS: Ogląda Pani "Californication"?


S: Nie. A co to jest?

TS: Modny dziś serial, amerykański. David Duchovny gra sfrustrowanego pisarza, który przechodzi kryzys twórczy. Pije i uprawia przygodny seks.


AS: Nie widziałam. "Seksu w wielkim mieście" też nie oglądam. Nic mam telewizora. Zresztą w mojej rodzinie nikt nie ma.

TS: Jakiś kontakt z wirtualnym światem jednak Pani ma. Jak Pani reaguje na ludzką ciekawość? Na plotki w internecie o sobie, mężu, dzieciach?

AS: Zazwyczaj są to historie wyssane z palca. Nie reaguję. Raz tylko wytoczyłam proces jednej z gazet. Wygrałam. To było po tym, gdy przeczytałam, że: "Profesor szkoły teatralnej Anna Seniuk ma knajpę i podaje ludziom drinki". A ja po prostu odwiedziłam koleżankę, która otworzyła kawiarenkę.

TS: I nie stała w niej Pani za barem?

AS: Nie stałam.

TS: A zanim stanie Pani na scenie podczas premiery, rodzina chodzi na paluszkach, bo Anna Seniuk musi się skupić, wejść w rolę?


AS: Nie, nie chodzi. Mój syn powiedział, że jak był dzieckiem, długo nie zdawał sobie sprawy, że mama jest aktorką. Nigdy nie widział mnie, jak przygotowuję się do roli. Zapamiętał, że albo byłam w kuchni i gotowałam, albo obierałam kartofle, albo prałam. Kiedy się zorientował, że jestem aktorką, uznał, że to zawód, który nie wymaga żadnego wysiłku. A ja uczyłam się na próbach i w domu, ale gdy wszyscy spali.

TS: I nigdy Pani nie krzyczy, nie wybucha?


AS: Dwa razy w życiu wpadłam w szał. Raz podczas próby, w obronie żony przyjaciela. Wpadłam w furię, nie panując nad słowami. Zwrot "Won, hieno!" był jednym z najłagodniejszych. Reżyser powiedział tylko: "koniec próby". Wszyscy rozeszli się zdumieni, ale najbardziej zdumiona byłam chyba ja. Nic spodziewałam się, że kiedykolwiek zdobędę się na coś takiego. Są w człowieku głęboko ukryte tajemnice, które raptem uruchomione, uświadamiają nam, że siedzi w nas potwór.

TS: W głębi duszy naprawdę czuje się Pani potworem?

AS: No, może trochę przesadziłam, bo przecież opinia, że jestem pogodną, rozkoszną panią Madzią, przepraszam, panią Anią, też skądś się wzięła.

TS: No a ten drugi wybuch?

AS: Przed laty, gdy jechałam na wakacje. Miałam na sobie biały kostium, kapelusz, szpileczki. Zgubiłam się, a że nie było pobocza, zatrzymałam samochód na jezdni. Wyszłam z niego, by zapytać. Zdążyłam powiedzieć tylko: "Przepraszam bardzo...", a mężczyzna, któremu zablokowałam drogę wychylił się z szoferki w ciężarówce i tak nawymyślał, że aż mnie zatkało. Ale tylko na chwilę, bo potem coś we mnie wstąpiło i odpowiedziałam mu równie wulgarnie. Osłupiał. I chyba stoi tam do dziś.

TS: Dziś urządza Pani takie afery na drogach?

AS: Nie. I niezależnie od tego, czy to moja wina, czy nic, gdy widzę wściekłego faceta, który wali pięściami w kierownicę albo puka się w czoło, posyłam mu swój najpiękniejszy uśmiech i najpiękniejszego całusa, który ma wyrażać: "Jest pan mężczyzną mojego życia, żałuję, że nie możemy się spotkać".

TS: To dziś coś jeszcze może Panią wyprowadzić z równowagi albo zmartwić?

AS: Nawet budynek Metropolitan na pl. Piłsudskiego. Mijam go codziennie i dziwię się, że stoi w takim miejscu. Zasłania fronton teatru. Przecież ani w Paryżu, ani w Barcelonie nikt by nie postawił biurowca na reprezentacyjnym placu! Martwię się też, gdy minister kultury chwali się, że będzie filharmonia w Katowicach. Bo kto będzie do niej chodził, skoro likwiduje się w szkołach lekcje muzyki? Nie kształcimy przyszłych słuchaczy i odbiorców kultury. O, właśnie przypomniałam sobie, jak znajoma powiedziała mi, że idzie na Mozarta do filharmonii. Powiedziałam "O, to cudownie, a co grają? A ona: - No Grupa MoCarta". Cóż, Mozart dziś się kojarzy tylko z Grupą MoCarta.

TS: Pani akurat dba o to, by się nie kojarzył.

AS: Napisałam sporo scenariuszy i wyreżyserowałam kilka koncertów w studiu Polskiego Radia im. Lutosławskiego, np. operę radiową Balladynę, Nie-Boską Symfonię według Krasińskiego, Pchłę Szachrajkę. To przedsięwzięcia z kilkunastoma aktorami, orkiestrą symfoniczną. Wyszły płyty z tymi koncertami, ale nie mogę doprosić się żadnego z dyrektorów Polskiego Radia, by je powielili, choć to niewielki koszt. Chciałam wyprodukować Rok polski według tekstu Zofii Kossak-Szczuckiej o tradycji i obyczajach staropolskich. Pieniędzy nie dostałam.

TS: Dlaczego?

AS: Opowiem pani anegdotę. Zespół teatru Ateneum pojechał kilka lat temu ze spektaklem do jednego z miast w Polsce. Występował Holoubek, Fronczewski, Teresa Krzyżanowska, Gosztyła. Jeden z technicznych pracowników teatru w tamtym mieście dostał dwa bilety. Zabrał kolegę. A ten mu po spektaklu wygarnął: "Gdzieś ty mnie, bracie, przyprowadził? Jakiś drugi, trzeci sort! Nikogo z serialu!".

TS: No ale nie wygląda Pani na sfrustrowaną.


AS: Niedawno po spowiedzi dostałam pokutę, by pomyśleć codziennie wieczorem, co mnie dziś spotkało dobrego i za co mogłabym podziękować. Dziękować?! Za co?! Wszystko nie tak! Ale potem zaczęłam się zastanawiać: wstaję, mam dach nad głową, nie ma wojny, mam pełną lodówkę, widzę, chodzę, umiem czytać, idę do pracy, dostaję pieniądze. I ludzie uśmiechają się do mnie. Więc teraz, gdy okazało się, że mam poważny problem z kolanem i lekarz orzekł: "Niestety, będzie pani musiała chodzić z. kulą" - odpowiedziałam: - "Świetnie! Wszyscy będą się mną interesować".

TS: Powiedziała Pani kiedyś: "Im mniej gram, tym bardziej żyję!".


AS: Tak się złożyło, że nie dostaję od jakiegoś czasu interesujących propozycji, więc nic gram ani w teatrze, ani w filmie. Przestałam się pojawiać na tych wszystkich zawodowych uroczystościach, wręczaniu nagród, castingach. Rozumiem, że młode aktorki powinny się tam pokazywać, ale ja już nie muszę.

TS: I naprawdę jest z tym Pani dobrze? Nie kusi Pani, by czasem zawalczyć o rolę albo wpaść na jakiś bankiet.


AS: Na miłość boską - nie z tego składa się życie! Miałam wspaniały okres zawodowy, ale czerpię radość z życia, nie tylko z zawodu. Pamiętam, jak grałyśmy z Zofią Saretok w "Pierwszej młodości", spektaklu o starszych paniach, które chciały porwać samolot, lecieć na koniec świata, przeżywać szaleńcze przygody. To była sztuka o tym, by uświadomić sobie, że nigdy nie jest za późno i że zawsze jest czas na spełnianie marzeń. Sztuka tak nas zainspirowała, że postanowiłyśmy również wyruszyć w świat. Co roku gdzie indziej. I nie z żadną zorganizowaną wycieczką, tylko my dwie. Plecak i samolot albo samochód.

TS: Którą wyprawę najlepiej Pani wspomina?

AS: Portugalię i Chiny. Choć w Chinach miałyśmy moment, że wydawało się nam: już nigdy nie wrócimy do Europy. Zagubione na prowincjonalnym dworcu kolejowym, bliskie płaczu. Aż znalazł się Chińczyk, który mówił po angielsku i nam pomógł.

TS: Często spotyka Pani takich pomocnych ludzi?

AS: Akceptacja ludzi - ich serce, energia, zaufanie, ciepło stawiają mnie na nogi przy tym moim wiecznym braku poczucia pewności siebie. Któregoś dnia jakaś pani spotkana w pociągu, widząc, że czymś się martwię, delikatnie mnie zagadnęła. Potem opowiedziała o swoim życiu - jak to dzięki determinacji udało jej się wyjść cało z tylu beznadziejnych spraw. A na koniec zdjęła z głowy beret, zrobiony własnoręcznie na szydełku, i dała mi go. To było jak przekazanie pałeczki w sztafecie.

TS: Nosi Pani ten beret?

AS: Mam go do dziś. W trudnych chwilach przypomina mi o tamtym spotkaniu. Energię tamtej kobiety przekazuję dalej. Biorę udział w akcjach charytatywnych, zbiórkach na rzecz hospicjów. W szpitalach czytam chorym dzieciom bajki. Przy tej okazji poznałam wielu wolontariuszy zaangażowanych w te akcje. Przypadkowe spotkania utwierdzają mnie w tym, że najważniejsi są ludzie. Zawsze wiedziałam, że zawód to wycinek życia.

TS: To chyba rzadka wiedza, szczególnie na początku kariery, tym bardziej tak błyskawicznej?

AS: Rzeczywiście weszłam w zawód mocno i mogłam mu się poświęcić całkowicie - byłam niezamężna. Potem pojawiły się dzieci, a potem choroby, śmierci. I nie mówię tylko o śmierci moich rodziców, ale o chorobach dzieci, śmierci pasierba. Ludzie myśleli, że "pani Seniuk - taka ciepła, na pewno ma miły dom, spokojne życie". Nie mieli pojęcia, a zdarzało się, że wsiadałam do samochodu i wyjeżdżałam za miasto, na odludzie, by wykrzyczeć rozpacz. I że zwrot "tłuc głową w ścianę" nic był dla mnie tylko zwrotem literackim...

TS: Poradziła sobie Pani.

AS: Poradziłam.

TS: Opowie Pani o tym?

AS: Zawsze marzyłam o własnej chatce za miastem. I wtedy ją kupiłam. Na wschodzie, bo ciągnęło mnie w kierunku rodzinnych stron. Z pomocą przyjaciół - ukochanej Marii, dobrej wróżki całego przedsięwzięcia, kupiłam stuletnią chatę na wysokiej górze, w zdziczałym sadzie pełnym czereśni, gruszek, jabłek, śliw. Chatka jakby czekała na właściciela i akt notarialny - ledwie go podpisałam, zawaliła się. Trzeba ją było wyremontować, postawić "na nogi". Remontując tę chatę, zaczęłam poznawać ludzi z okolicy. I z dnia na dzień zaczęła mnie zdumiewać niezwykłość tego miejsca. Nie chodzi tylko o krajobraz, ale o sąsiadów. Dobrych. Bo miejsce, w którym można dobrze się czuć, to nie dom - to sąsiedzi.

TS: Kogo spotkała Pani pierwszego?


AS: Najpierw zaciekawili mnie cieśle, którzy po tygodniu pracy wracali na weekend do domu. Gdy zwróciłam uwagę, że zapomnieli zabrać swoje narzędzia - leżały pod jabłonką, powiedzieli: "Nic, przecież my tu w poniedziałek wrócim!". I rzeczywiście, leżały tam do poniedziałku... A kiedy zatknęliśmy wiechę, przyszli zaprzyjaźnieni już sąsiedzi. Czesio, który w młodości był kowalem, Zenek z rodziną, Babcia Zosia, poeta Mateusz z Zielonego Wzgórza z uroczą żoną Dzidzią i Jerzy, profesor, który jest twórcą pięknego arboretum. Sąsiadów było niewielu. W pobliżu mojego domku są tylko trzy chatki. Dawniej to była wielka wieś - jej wielkości można się domyślać tylko wiosną po kwitnących wiśniach i jabłoniach, które zarosły lasem.

TS: Kto jest Pani najbliższym sąsiadem?


AS: Czesio, nazwany przez nas Fatalistą. Jest żywym pomnikiem historii, naocznym świadkiem wojny, wyjątkowo okrutnej w tych okolicach. Do dziś nie może oderwać się od tej umęczonej ziemi i wspomnień z dzieciństwa - potworności, jakich dopuszczali się Niemcy i Ukraińcy. W sposób niezwykle dojmujący opowiada o tamtych dniach. Nadal nie mogę wyrwać z pamięci opowieści o kobiecie, która wybiegła z płonącego domu, trzymając ikonę w rękach i wołała: "Ratuj, kto w Boga wierzy!", i upadla dosięgnięta serią z automatu. A to zaledwie jedna z wielu równie dramatycznych opowieści Czesia. Tc opowieści są dla mnie tym bardziej wstrząsające, że wydarzyły się tuż obok - w sadzie albo na polu.

TS: A pozostali sąsiedzi? Rozmawiają z Panią nie tylko o wojnie?


AS: My nie tylko rozmawiamy, bo np. z Babcią Zosią milczymy na moim ganku. Ale przecież padające od czasu do czasu: "Oj, tak, tak" albo "Tak musi być", to też rozmowa. Jest jeszcze pan Bronek, nazywany Świętym. Bo cudem uzdrowiony poszedł z wdzięczności do Ziemi Świętej. Pieszo. A teraz opiekuje się pobliską kapliczką i studnią nieopodal mojego domu. A woda z tej studni ma właściwości uzdrawiające.

TS: To rzeczywiście ta Pani chatka stoi w jakimś szczególnym miejscu w Polsce.

AS: To miejsce pełne cudów i niezwykłych zdarzeń. Ale tylko dla miastowych. No bo to, że Matka Boża ukazała się trzem zalękłym dziewczynkom schowanym w ziemiance w czasie pogromu i uratowała im życie, dla mieszkańców było naturalne. I w tym miejscu zawiesili na drzewie święty obraz. Po latach Matka Boża znów się ukazała - tym razem pani Zofii, i siedząc na lipce, zapytała: "Dlaczego nie zbudujcie mi jakiejś kapliczki? - Jesteśmy biedni i nie mamy z czego - odpowiedziała pani Zosia. - A te pustaki za stodołą?" - spytała Matka Boża. Od tej pory, niedaleko mojej chatki, stoi już okazała kapliczka. To właśnie ta, którą opiekuje się Bronek.

TS: Niezwykłe.

AS: Zwykłe. Tak jak ci ludzie. To ja jestem dla nich dziwadłem z miasta. Oni żyją w świecie ładu, porządku, tradycji. Dzięki nim uświadamiam sobie właściwe proporcje w życiu. Czesiowi zawdzięczam pamięć o historii, Zosia nauczyła mnie, że wspólne milczenie jest ważne. Bo jak mówi ks. Twardowski "Tylko my, oczytani analfabeci, chlapiemy językiem".

TS: Ale trudno nie chlapać, gdy żyje się w miejskim pędzie. Spędza Pani z tamtymi ludźmi dużo czasu? Pomagacie sobie?

AS: Rzadko tam jeżdżę, bo to daleko. Ale gdy już jestem, czasem przywożę im z miasteczka chleb, karmę dla kur albo wódkę na nalewkę.

TS: Pani ma chyba jakąś rzadką umiejętność harmonijnego współistnienia z drugim człowiekiem. Pani synowa wspominała, że w czasie jej pierwszej wizyty w Pani domu syn poprosił, by pożyczyła im Pani samochód na wyjazd do Chorwacji. Pani powiedziała, że pożyczy, ale nie jemu, a jej. Dobre relacje teściowej z synową to rzadkość.


AS: Tak się stało, że jesteśmy sobie potrzebne. Zawsze mówię, że to jedna z moich najukochańszych córek.

TS: Pani synowa jest aktorką. Nie widzi Pani w młodych aktorkach rywalek, które "kradną" role?


AS: Nie! Zawsze akceptowałam wiek, w którym akurat byłam. To żałosne oglądać leciwe aktorki w rolach podlotków. Nigdy nie chciałabym pozwolić sobie na podobne ekscesy Chociaż... Dwa lata temu dostałam propozycję od Marty Meszaros, by zagrać w operetce "Hrabina Marica". Ucieszyłam się. Pomyślałam sobie: "Czy mogłam kiedykolwiek przypuszczać, że ja w tym wieku wystąpię w operetce, w piórach na głowie?!". To piękne, że od czasu do czasu spotykają mnie takie niespodzianki.

TS: Dziś umie się Pani nimi bardziej cieszyć?

AS: Sondaże wśród ludzi dojrzałych wykazały, że z wiekiem coraz bardziej cieszymy się życiem. Wszyscy tęsknimy za młodością, a młodość jest piekielnie trudnym i poplątanym czasem. Lęki związane z podejmowaniem najważniejszych decyzji życiowych, pierwsze nieszczęśliwe miłości, amok erosa, pierwsza praca - jestem już od tego uwolniona. Do tego stopnia, że taksówkarz, który mnie wiózł niedawno, wykrzyknął: "To pani żyje?!". Podejrzewał, że nie, bo od dawna nie widział mnie w telewizji. To znaczy widział, ale w samych powtórkach. Nie martwię się tym, bo jeśli nie dostanę roli w filmie, to pojadę 400 km do swojej chatki. Siądę na progu z kowalem Czesiem i albo sobie z nim pogawędzę, albo pomilczę.

TS: Za chwilę sylwester, więc kusi mnie, żeby jednak zadać jedno z tych banalnych corocznych pytań do "ciepłej, milej pani Seniuk"...


AS: O postanowienia noworoczne?

TS: No właśnie.


AS: Co roku te same. I zawsze niedotrzymane (śmiech). Czterdzieści lat temu mój ojciec wręczył mi zeszyty zatytułowane "Pamiętniki Ani Seniukówny". Prosił: "Pisz choć co parę dni kilka słów". Do dziś wszystkie kartki są puste. Bardzo mi głupio, że go zawiodłam. Ale jak mówi poeta: "dobrzy są mniej dobrzy, a źli trochę lepsi". A może nasza rozmowa mnie zainspiruje i zacznę pisać?

Agnieszka Sztyler
Twój Styl
4 stycznia 2011
Portrety
J.A. Kisielewski

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...