Demon o gołębim sercu

Marek Walczewski

Nieraz sprawiał wrażenie dochodzenia do granicy szaleństwa. Twierdził, że stał się potworem kina i teatru. "Przegapiliśmy początek jego choroby" – wspominał Adam Ferency. "Dopiero po latach zrozumiałem, co za tym stało" – mówił jego kolega z planu "13 posterunku" Piotr Zelt. Miłość znalazł u boku Małgorzaty Niemirskiej, choć ich związkowi towarzyszyły kontrowersje. O tym jak wielką charyzmę miał Marek Walczewski tym razem będzie można przekonać się na festiwalu filmowym w Gdyni.

- Walczewski był wybitnym aktorem teatralnym i filmowym, absolwentem krakowskiej PWST
- W pamięci widzów zapisał się rolami w takich filmach jak "Ziemia obiecana", "Śmierć prezydenta", "Vabank II, czyli riposta" czy w serialu "13 posterunek'"
- Był dwukrotnie żonaty. Jego drugą żonę Małorzatę Niemirską oskarżano o zniszczenie małżeństwa z Anną Polony
- W 1994 r. zdiagnozowano u niego chorobę Alzheimera, ale mimo to pozostał aktywny zawodowo przez następną dekadę. Ostatnich pięć lat życia spędził w prywatnym domu opieki
- Za swoją ostatnią rolę, w filmie Małgorzaty Szumowskiej "Ono", otrzymał w 2004 r. nagrodę na FPFF w Gdyni. Zagrał człowieka walczącego właśnie z chorobą Alzheimera
- Podczas 46. edycji gdyńskiej imprezy przypomniany zostanie film Andrzeja Munka "Pasażerka", w którym Walczewski debiutował

Tekst pierwotnie publikowany w 2019 r. w 10. rocznicę śmierci Marka Walczewskiego.

Marek Walczewski? Powiedzieć, że był wybitnym aktorem, wielką osobowością teatru i kina, to nic nie powiedzieć. Był aktorem stuprocentowym, nieobliczalnym i wyjątkowym. By choć trochę zrozumieć, co potrafił, wystarczy przypomnieć sobie jego dwie filmowe role – podpalacza Bum-Buma z "Ziemi obiecanej" (1974) Andrzeja Wajdy i Eligiusza Niewiadomskiego, czyli zabójcy prezydenta Gabriela Narutowicza ze "Śmierci prezydenta" (1977) Jerzego Kawalerowicza.

To między innymi dzięki nim zyskał przydomek aktora, który jest w stanie wiarygodnie oddać każde szaleństwo, każdą dzikość i nieokiełznanie, grając dosłownie całym sobą, z niezwykłą siłą wyrazu. Był po prostu aktorem totalnym.

"Ta rola wprowadziła mnie w najczarniejszy zakątek mojego życia – mówił o Niewiadomskim w jednym ze swoich ostatnich wywiadów, z »Dziennikiem Polskim«. – Największym problemem było znalezienia tego miejsca, w którym w oczach bohatera pojawi się rozpacz i świadomość błędu, jaki popełnił (...) to najtragiczniejsza postać, jaką przyszło mi zagrać".

Etykietka godna potwora
Marek Walczewski uchodził za najbardziej demonicznego spośród naszych aktorów, także za sprawą swojej gry w spektaklach, zwłaszcza reżyserowanych przez Jerzego Jarockiego i Konrada Swinarskiego. Krytycy zachwycali się jego sposobem tworzenia postaci, polegającym na wyjątkowo mocnym zagłębianiu się w tajniki umysłu i psychiki bohaterów.

Walczewski sprawiał niekiedy na scenie wrażenie, że dochodzi do granicy szaleństwa. Świetnie sprawdzał się w rolach Witkacowskich i Szekspirowskich. Łączył w sobie szaleństwo, wielką ekspresję z aurą metafizyczności.

Nie lubił tego określenia, demoniczny. "Czasami się na to wściekam, bo jest zbyt płaskie, jednowymiarowe – dodawał w tym samym wywiadzie. – To tak, jakbym wciąż grał wariatów. A nie o to przecież chodzi".

"Po tych rolach stałem się potworem polskiego kina i teatru – przyznawał. - Musiałem nieźle się napracować nad odklejeniem tej etykietki".

Obrazy poza schematami
Adam Ferency do zespołu Teatru Dramatycznego przyszedł w 1994 r. i razem z Markiem Walczewskim występował w wielu wystawianych tam sztukach, w tym również w tych, do których ze względu na chorobę aktora trzeba było w pewnym momencie znaleźć zastępstwo – jak "Ansloschung – Wymazywanie". Wcześniej spotykał się z Walczewskim na planach filmowych, choćby w "Rozmowie z człowiekiem z szafy" (1993).

Wspominając kolegę w rozmowie z Onetem w 2019 r., Ferency mówił o nim jako o artyście zupełnie wyjątkowym. – Był aktorem fascynującym i szalenie nieoczywistym, penetrującym obszary poza wszelkimi schematami. I właśnie dlatego był taki ciekawy. Jego choroba w pewien sposób rymowała się z jego dziwną aktorską obecnością.

Choroba? Ten potworny Alzheimer, zdiagnozowany u niego w 1994 r., kiedy miał 62 lata.

Jak kolorowy ptak
Zdaniem Adama Ferencego Walczewski był człowiekiem dziwnym i nietypowym, co objawiało się tym, że bardzo dużo mówił. – Lubił gawędzić, a nawet ględzić – wspominał. - I w związku z tym przegapiliśmy, a mówię to w liczbie mnogiej, bo myślę też o kolegach z teatru, moment, kiedy jego gawędy i ględy stały się symptomem czegoś innego, a nie tylko jego charakteru czy też osobowości. Jednym słowem, przegapiliśmy początek jego choroby. I to było ze szkodą, bo być może powinniśmy bardziej czule się w tym jego ostatnim okresie z nim obchodzić.

- On był jak kolorowy ptak – dodawał Ferency. – I chyba nie bez znaczenia było to, że on bardzo dużo malował. I tak jak na palecie mamy mnóstwo barw, to on tę paletę miał strasznie szeroką, niczym pawi ogon, z tymi wszystkimi swoimi możliwościami i pomysłami, które zawsze były na pograniczu ekstrawagancji.

Ten największy i niewybaczalny

Marek Walczewski urodził się 9 kwietnia 1937 r. w Krakowie, w rodzinie o lwowsko-wiedeńskich korzeniach. Wychował się ze starszym o sześć lat bratem Jackiem, późniejszym inżynierem i naukowcem, konstruktorem rakiet meteorologicznych.

W szkole muzycznej uczęszczał do klasy skrzypiec, a porzucenie muzyki na rzecz sportu nazywał po latach swoim największym i niewybaczalnym błędem. Odkryto w nim talent szermierza, dostał się nawet do reprezentacji Polski juniorów. Jednocześnie bardzo lubił malować i pasji tej nie porzucił także w dorosłości. Ostatecznie nie wybrał jednak ani kierunku artystycznego, ani sportowego, a postawił na aktorstwo w krakowskiej PWST, którą ukończył w 1960 r.

Od Słowackiego do Dramatycznego
Krakowscy widzowie teatralni podziwiali Walczewskiego najpierw na deskach Teatru Słowackiego, a następnie Starego Teatru, z którym związany był do 1972 r. – wystąpił m.in. w "Nieboskiej komedii" (reż. Konrad Swinarski), w "Królu Henryku IV" (Jerzy Jarocki) i w "Mizantropie" (reż. Zygmunt Hübner). W 1973 r. przeniósł się do Warszawy. Związał się z Teatrem Studio, a potem z Dramatycznym, gdzie pozostał – z kilkuletnią przerwą – do końca swojej kariery.

Na scenie Teatru Dramatycznego można go było podziwiać w tak głośnych spektaklach jak "Król Lear" (reż. Jerzy Jarocki) , "Noc listopadowa" Stanisława Wyspiańskiego (Maciej Prus), "Hamlet" (Gustaw Holoubek), "Szaleństwo Jerzego III" (Filipa Bajon) i "Ansloschung – Wymazywanie" (Krystian Lupa, 2001). Długo by wymieniać. Występował też w Teatrze Telewizji.

Na każdym planie
W filmie Marek Walczewski zadebiutował w 1963 r. w "Pasażerce" Andrzeja Munka, którą w ramach cyklu Czysta Klasyka postanowili przypomnieć organizatorzy 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

Popularnych kreacji na wielkim i małym ekranie stworzył kilkadziesiąt, często drugoplanowych czy nawet epizodycznych. Oprócz Niewiadomskiego i Bum-Buma zapisał się w pamięci widzów choćby kreacjami w "Weselu" (1973) Andrzeja Wajdy, "Ruchomych piaskach" (1969) Władysława Ślesickiego, "Trzeciej części nocy" (1971) Andrzeja Żuławskiego, "Polskich drogach" (1976–1977) Janusza Morgensterna, "Blaszanym bębenku" Volkera Schlöndorffa (1979), "Dolinie Issy" Tadeusza Konwickiego (1982) i "Cudzoziemce" (1986) Ryszarda Bera.

Współpracował też m.in. z Jerzym Antczakiem ("Noce i dnie", 1975), Jerzym Hoffmanem ("Do krwi ostatniej", 1978), Andrzejem Barańskim ("Kawalerskie życie na obczyźnie", 1992, "Dwa księżyce", 1993). Był ozdobą czterech filmów Piotra Szulkina: "Golem" (1979), "Wojna światów – następne stulecie" (1981), "O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji" (1984) i "Ga, ga. Chwała bohaterom" (1985).

Żeby nie było poniżenia
Świetnie radził sobie także w komediach. W tych reżyserowanych przez Juliusza Machulskiego Marek Walczewski wystąpił dwukrotnie – najpierw w "Vabanku II, czyli riposta" (1984), a potem w "Kingsajzie" (1987). O ile za drugim razem skończyło się na epizodzie, rola naczelnika więzienia Twardyjewicza z "Vabanku II" bardzo mocno zapisała się w pamięci kinomanów – zwłaszcza scena końcowa, w której jego bohater budzi się skuty w łóżku z Kramerem (Leonard Pietraszak) w willi pod Warszawą, a nie w Szwajcarii.

– Fantastycznie się z nim pracowało – mówił Onetowi Machulski, przyznając, że przystępując do pracy nad "Vabankiem II", doskonale wiedział, iż Walczewski jest aktorem tyleż wspaniałym i nietuzinkowym, co wymagającym. – Nie tylko od siebie, ale i innych. Jak to mówił, "żeby nie było poniżenia", więc poświęciłem więcej czasu i pracy na to, by go godnie w tej Łodzi przyjąć. I to się udało, a innych rzeczy się specjalnie nie obawiałem, bo wiedziałem, że on tę postać wypełni tak jak trzeba.

Jedyny w swoim rodzaju
Machulski przyznawał, że znał Walczewskiego z wielu fantastycznych filmów, więc zawsze miał marzenie, by go obsadzić w jakiejś roli. – Ale nie zawsze miałem dla niego rolę, bo dla niego trzeba było mieć rolę specjalną. Naczelnik Twardyjewicz był taką postacią. Zanurzył się w niej kompletnie. W jednej ze scen mówi: "Będziesz pleśniał w mojej twierdzy". To był tekst, który wymyślił sam Walczewski, dodany do filmu.

W "Kingsajzie" Walczewski miał do zagrania jedynie epizod. Wcielił się w ojca granej przez Katarzynę Figurę Ali, z zemsty zamienionego przez nadszyszkownika Kilkujadka w... królika. – Była to rólka bardziej na zasadzie żartu, kameo – komentował Machulski. – Niestety zbyt mało razem pracowaliśmy, ale cieszę się, że w ogóle miałem to szczęście. Wspominam go naprawdę dobrze i widzę, jak go brakuje, bo pewnie w dzisiejszych czasach miałby więcej jeszcze do zagrania. Był jedyny w swoim rodzaju.

Reżyser chciał obsadzić Walczewskiego także w "Deja vu" (1989), ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, mimo chęci aktora, bo przeszkodziły terminy. – Wysłałem swoich asystentów, żeby się dowiedzieć, czy pan Marek Walczewski ma czas. A on im na to: "Oczywiście, oczywiście, że zagram, ale co, znowu będę grał jakiegoś borsuka?".

Historia pewnej łysiny
Walczewski bardzo szybko wyłysiał. Według anegdoty, którą sam opowiadał – stało się to za karę. Wszystko zaczęło się, kiedy jako reprezentant polskiej kadry juniorów w szermierce pojechał na mistrzostwa do Brukseli. Odpadł w półfinale, więc finał oglądał z trybun.

"Nie wiem, jaki czort mnie podkusił, że zabrałem ze sobą dopiero co zakupiony pistolet na wodę – wspominał w rozmowie z »Dziennikiem Polskim«. – Kilka rzędów przede mną siedział elegancki, łysy jegomość. Jak go zobaczyłem, to znów we mnie demon wstąpił i zacząłem w jego łysiną strzelać z wodniaka. On udawał, że się nic nie dzieje – nie reagował. W pewnym momencie ktoś szepnął mi do ucha: »Za to, co zrobiłeś, zostaniesz ukarany. Będziesz łysy«. No i stało się".

Piątka z idolem
Piotr Zelt popularność zdobył dzięki serialowi Macieja Ślesickiego "13 posterunek" (1997–2000) – grał starszego posterunkowego Arniego, a Marek Walczewski wcielał się w starszego aspiranta Stępnia. Zelt poznał go jednak kilka lat wcześniej, kiedy dostał etat w Teatrze Dramatycznym w Warszawie – tym samym, do którego po przerwie wrócił właśnie Walczewski.

– Wchodzę do sekretariatu, gdzie mam podpisać jakieś ostatnie dokumenty, odebrać legitymację pracowniczą i książeczkę zdrowia i widzę, że stoi tam Marek Walczewski – mówił Onetowi Zelt. – I pyta: "Cześć, angażujesz tu się?". Kiedy odpowiadam twierdząco, mówi: "Super! A jaki masz numer legitymacji?". Podaję mu swój numer, niech będzie, że jest to 21, a on na to: "A ja mam 22. Świetnie! Będziemy razem". To było coś niezwykłego widzieć, jak ten człowiek, znany mi z tych wszystkich wielkich filmów, jak "Ziemia obiecana", przez które zapadł mi w pamięć jego demoniczny wizerunek, ten wybitny aktor, nagle przybija ze mną piątkę i staje się moim kolegą. I sam przełamuje lody. Dopiero później była wizyta w bufecie i zapoznanie się zespołem.

Szermierka i życie
Zelt podkreślał, że Walczewski zawsze był dla niego aktorem wyjątkowo charakterystycznym i charyzmatycznym, więc granie z nim na jednej scenie Teatru Dramatycznego było przeżyciem niezwykłym. Zagrał u jego boku m.in. w "Kordianie", "Hamlecie" i "Szaleństwie Jerzego III".

– Traktowałem go jako mojego mistrza i mentora. Ja się od niego uczyłem, obserwowałem go w kulisach, patrzyłem, jak pracuje i jak konstruuje postać. Dawał mi różne uwagi i rady. Był człowiekiem niezwykle życzliwym, koleżeńskim i przyjaznym i radosnym. Miał w sobie cudowną energię. Mam wrażenie, że istniał między nami pewien rodzaj bardzo dużej zażyłości. Miałem wiele okazji wychodzić z nim na scenę i to zawsze było cudowne przeżycie. Rozmawialiśmy też dużo o sporcie, był przecież fantastycznym szermierzem w młodości.

Stary aktorski wyga
Kiedy rozpoczęła się produkcja "13 posterunku", Marek Walczewski miał już od trzech lat zdiagnozowaną chorobę Alzheimera. Jego stan pogarszał się powoli, więc koledzy z teatru czy planów filmowych nie mieli o niej pojęcia. Zwłaszcza że aktor cały czas pracował – przestał dopiero w roku 2004.

– Na planie serialu można powiedzieć, że trzymaliśmy się z Markiem razem, zwłaszcza przy pierwszej serii, w której było go na ekranie dużo więcej – wspominał Zelt. – Często mnie prosił, bym przegadał z nim tekst następnego odcinka, więc siadaliśmy gdzieś w kącie i powtarzaliśmy wszystkie sceny. Był świetnie przygotowany, wszystko pamiętał, ale kiedy wchodziliśmy na plan, włączały się reflektory i kamery, padała komenda "Akcja!", Marek często zaczynał się gubić. Nie wiedzieliśmy, z czego to wynika. Przecież taki stary aktorski wyga, facet o tak ogromnej charyzmie i doświadczeniu, nie mógł się deprymować obecnością kamery. Dopiero po latach zrozumiałem, co za tym stało.

"Za pięć minut macie być trzeźwi!". Sprawdź, co pamiętasz z serialu "13 posterunek" [QUIZ]
Zelt wspominał jeszcze jedną cechę Marka Walczewskiego, zupełnie nietypową. – Kiedy bolała mnie mocno głowa, Marek zawsze mówił: "Poczekaj, wiem jak to się robi". Uciskał mi głowę w kilku punktach i po chwili cały ból przechodził. Miał w sobie coś niezwykle troskliwego.

Aktor po godzinach
Scenarzysta, aktor i pisarz Cezary Harasimowicz Marka Walczewskiego spotkał na swojej zawodowej drodze dwukrotnie. Po raz drugi z okazji realizacji "Seszeli" (1990), pełnometrażowego fabularnego debiutu Bogusława Lindy jako reżysera. Harasimowicz napisał do filmu scenariusz, zagrał w nim też niewielką rolę. – Z tamtego filmu nie mam wielu wspomnień związanych z Markiem, gdyż nie mieliśmy wspólnych scen – mówił Onetowi.

Harasimowicz poznał Walczewskiego trzy lata wcześniej, na planie serialu Laco Adamika "Crimen". – Oczywiście już wtedy wiedziałem, że Marek jest niepoślednim aktorem. Spędziłem z nim kilka dni i szybko przekonałem się także, że to niesamowity człowiek. Jako że serial był historyczny, na podstawie powieści Józefa Hena i według jego scenariusza, w trakcie i pomiędzy zdjęciami cały czas rozmawialiśmy staropolszczyzną, podobnie jak po zakończonych zdjęciach. I to był pomysł Marka Walczewskiego. Cały czas wymyślał archaiczne zwroty. Był aktorem także po godzinach.

– Pamiętam też spotkanie z Markiem wiele lat później, kiedy był już ogarnięty chorobą i nie poznawał ludzi i kolegów – mówił Harasimowicz. – Proszę sobie wyobrazić, że mnie poznał, mimo iż myśmy się słabo znali. To był dla mnie bardzo wzruszający moment, bo wiedziałem, że gdzieś tam zapisałem się w jego umyśle i pamięci, nie do końca już sprawnych.

Zawodowo nie całkiem prywatnie
Marek Walczewski był dwukrotnie żonaty, z aktorkami – najpierw, przez 13 lat, z Anną Polony, a następnie, od 1974 r. do swojej śmierci, z Małgorzatą Niemirską, słynną Lidką z serialu "Czterej pancerni i pies".

Anna Polony: rozczarowana codziennością
"Marek był aktorem Jerzego Jarockiego, a ja aktorką Konrada Swinarskiego, czyli pracowaliśmy w dwóch konkurujących klanach teatralnych gigantów" – wspominała Anna Polony w rozmowie z »Twoim Stylem«. – To był ekscytujący okres w teatrze, ale podziały przenosiły się na życie prywatne".

Nie za późno na miłość
Kiedy Walczewski poznał Małgorzatę Niemirską, oboje byli jeszcze w związkach małżeńskich. "Marek nie sprawiał wrażenia osoby zajętej – tłumaczyła Niemirska w »Gazecie Wyborczej«. – Wyjechał przecież z Krakowa, a w Warszawie prowadził tryb życia niewskazujący na to, że jest żonaty. Tego tematu nie było między nami. Ja o tym, że on jest żonaty i z kim, dowiedziałam się, kiedy już było za późno".

Małgorzata Niemirska: nie umiem żyć bez miłości
Para pobrała się po szybkim załatwieniu spraw rozwodowych. Mimo niechęci części krakowskiego środowiska do Niemirskiej, którą oskarżano o zniszczenia małżeństwa z Polony, była ze sobą szczęśliwa i praktycznie nierozłączna. Niestety oboje nie doczekali się upragnionych dzieci. Zagrali wspólnie m.in. we wspomnianych "Seszelach", w telewizyjnej "Kobrze", a także w "Patrzę na ciebie, Marysiu" (1999) Łukasza Barczyka.

Ja już tego nie kontroluję...
W "Patrzę na ciebie, Marysiu" Walczewski wcielił się w ojca głównego bohatera Michała, którego zagrał Michał Bukowski. – To spotkanie było dla mnie oczywiście czymś wielkim, czekałem na nie od lat – mówił w rozmowie z Onetem. – Pan Marek był jednym z moich ulubionych aktorów polskich, ponieważ zawsze był w kontrze, jego role były nieoczywiste i bardzo ciekawie zbudowane. Praca na planie była wspaniała. Przekonałem się, że to człowiek pełen uśmiechu, żartu, ciepła i bardzo dużej uważności.

Bukowski przyznawał, że w zachowaniu aktora dało się wyczuć, iż nie jest zdrowy. – Trudno mu było swobodnie mówić. Oczywiście opowiadał różne fascynujące historie ze swojego zawodu i życia, ale widać było, że walczy z postępującą chorobą.

– Pan Marek miał taki tik nerwowy, polegający na tym, że zamykał oboje oczu, jakby chciał przytaknąć. Ja, myśląc, że to taki wyraz sympatii w naszą stronę, odpowiadałem mu podobnie. W pewnym momencie zniżył głos i powiedział: "Słuchajcie, ja tego nie kontroluję, to już jest mój tik nerwowy". Czuć w tym było dużą niemoc człowieka, który ma świadomość tego, co się dzieje z jego ciałem, bo przecież nim pracuje, a jednocześnie wie, że odbierany jest mu jakiś rodzaj kierownicy czy sterów.

Ta ostatnia rola
Alzheimera, tę potworną chorobę, prowadzącą do całkowitego otępienia, zdiagnozowano u Marka Walczewskiego w 1994 r., kiedy jego żona zauważyła, że aktor ma coraz częstsze kłopoty z pamięcią. Mimo to w następnych latach swojej zawodowej aktywności Marek Walczewski wystąpił m.in. w "Złocie dezerterów" (1998) Janusza Majewskiego, "Wiedźminie" (2001) Marka Brodzkiego, "Ubu Królu" Piotra Szulkina (2004) i filmie, którego scenariusz Małgorzata Szumowska napisała specjalnie dla niego – "Ono" (2004), w jej reżyserii.

Wcielił się w ojca głównej bohaterki, walczącego z chorobą Alzheimera – tą samą, z którą od dekady walczył w życiu. Zdaniem wielu krytyków była to jedna z najlepszych kreacji w jego karierze.

Rzeczy z drugiego dna
Za rolę w "Ono", która była jego ostatnim spotkaniem z kamerą, Walczewski otrzymał swoją najważniejszą nagrodę – dla najlepszego aktora drugoplanowego na Festiwalu Filmowym w Gdyni (2004), a także na MFF "Stożary" w Kijowie.

"Pamiętam, że jak rozmawialiśmy o roli, to zawsze wyciągał jakieś rzeczy z drugiego, trzeciego dna. Potrafił też świetnie improwizować – wspominała w rozmowie z Polską Agencją Prasową Małgorzata Szumowska. – To był wielki artysta, człowiek, który nie podchodził do swojej pracy schematycznie. Stworzył (...) pełną siły kreację, która była szalenie autentyczna".

Czas, który pozostał
Od 2003 r. Marek Walczewski przestał występować w Teatrze Dramatycznym, gdyż nie pozwoliły na to problemy z koordynacją ruchów i zapamiętywaniem tekstu wynikające z postępującego alzheimera. Wcielając się w sześciogodzinnym "Wymazywaniu" Krystiana Lupy w kardynała Spadoliniego, miał na sobie słuchawki, dzięki którym mógł słyszeć głos suflera.

Nie mógł się z postępującą demencją pogodzić, próbował walczyć, chciał cały czas grać, ale wiedział, że choroba jest nieuleczalna. Leki ją spowolniły, ale nie zatrzymały. Przez cały czas, od fatalnej diagnozy, wspierała go w walce żona, zarówno w domu, do którego przychodziły też dwie pielęgniarki, jak i na planie.

W 2004 r. Małgorzata Niemirska zdecydowała się umieścić męża w specjalistycznym prywatnym zakładzie pod Warszawą z całodobową opieką lekarską – na decyzję wpłynęło kilka wypadków, przez które pan Marek, z trudem rozpoznający najbliższych, trafiał do szpitala, zwłaszcza podpalenie piwnicy i upadek ze schodów.

Kiedy aktor umiera
"Człowiek rodzi się i umiera – mówił w cytowanym już wcześniej wywiadzie, udzielonym dziennikarce »Dziennika Polskiego« w czasie, kiedy przebywał już w domu opieki. – Tak samo jest z rolami. Wszystko jest delikatne i jednorazowe. Ale ten krótki okres życia wymaga od nas najwyższej uwagi. Człowiekowi, którego się gra, trzeba poświęcić mnóstwo czułości. Rola to jestem ja i na scenie nie ma żadnych rozgraniczeń miedzy tymi dwoma światami. W bohatera, którego gram, wpisuję wszystkie swoje namiętności".

Marek Walczewski zmarł 26 maja 2009 r., po pięcioletnim pobycie w domu opieki. Swoje ostatnie słowa skierował do żony: "Małgolku, jakaś ty piękna". Spoczął na cmentarzu w Pyrach na warszawskim Ursynowie, mimo propozycji ZASP-u, by ciało artysty spoczęło na Powązkach. Miał 72 lata.

Paweł Piotrowicz
Onet.Kultura
20 września 2021
Portrety
Marek Walczewski

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...