Diabelskie pokusy

"Diabli mnie biorą" - reż: Marek Rębacz - Teatr Nowy

Doskonale pamiętam huragany śmiechu na widowni towarzyszące projekcjom polskiego filmu "Sami swoi" czy amerykańskiego hitu "Pół żartem, pół serio", by poprzestać na tych dwóch klasycznych przykładach. Dzisiaj trudno o taki chóralny śmiech. Komedia jako gatunek sztuki teatralnej przeżywa kryzys. Najnowsza premiera spektaklu Marka Rębacza "Diabli mnie biorą" powstałego w koprodukcji Teatru Nowego w Łodzi i warszawskiego Teatru Praga utrzymana jest w tzw. tradycyjnej konwencji gatunku komediowego. I dobrze.

Dzisiejszy kryzys komedii bierze się przede wszystkim stąd, że autorzy tekstów komediowych za bardzo chcą być poprawni politycznie i najczęściej główny akcent kładą nie na tkankę artystyczną utworu, ale na tzw. dowalenie Kościołowi, ośmieszenie wartości narodowych i koniecznie okraszają to skrzywieniem seksualnym. Im więcej dewiacji, tym ma być śmieszniej. I głównie na tym zasadza się owa "komediowość" tekstów. Żenujące.

Dobrze więc, że z inicjatywy Marka Rębacza powstała Polska Scena Komediowa działająca w warszawskim Teatrze Praga. Może dzięki temu powróci na deski komedia zawierająca to, co jest istotą gatunku, komedia uwolniona od politpoprawności. Dobrze, że pani Mirosława Marcheluk, znakomita aktorka, dyrektor artystyczny Teatru Nowego w Łodzi, zdecydowała się na wystawienie tej komedii.

Marek Rębacz, komediopisarz, autor wielu tekstów, w tym pamiętnej sztuki "Dwie morgi utrapienia" z doskonałą rolą Jana Kobuszewskiego w warszawskim Teatrze Kwadrat (który dziś szuka miejsca na swoją działalność) wykorzystał w tytule swojej komedii znane powiedzenie "Diabli mnie biorą" oznaczające powszechnie sytuację, która np. następuje wbrew naszym postanowieniom, chęciom, co powoduje, że narasta w nas złość.

"Diabli mnie biorą" to zabawna, nieskomplikowana treść, sztuka zręcznie napisana, z wyraźnymi aluzjami do współczesnego omamienia ludzi przez promocje rozmaitych towarów w supermarketach. Podobnie jak pracownicy wielkich sieci handlowych czatujący na klienta, by kupił jak najwięcej, tak wysłannicy piekła czyhają na duszę człowieka, by tylko ten podpisał cyrograf.

Główny bohater sztuki, niejaki Józio (Bartosz Turzyński), mazgajowaty nieudacznik, koniecznie chce być celebrytą, marzy o karierze rockmana. Jest zaręczony z Krystyną i chce się z nią ożenić. Prawdopodobnie nie jest to żadna wielka miłość z jego strony, wszak dziewczyna to podobno herod-baba, przewyższająca go o głowę, silna fizycznie i - jak mówi ojciec Józia - nosząca 48. rozmiar buta. Jednak Krystyna jest chyba jedyną kandydatką do poślubienia Józia. Jego ojciec, Henryk (Krzysztof Kiersznowski), były wojskowy, czołgista, pragnąc zrobić z syna silnego mężczyznę, codziennie nakłania go do musztry wojskowej. Nie znosi Krystyny i nie chce dopuścić, by syn dostał się pod jej panowanie. Zrobi w tym celu wszystko, nawet gdyby miał zamieszać w tym sam diabeł. Toteż kiedy nagle w mieszkaniu syna zastaje ładną, zgrabną i bystrą nieznajomą dziewczynę, chętnie dostrzega w niej synową. Nie wie jeszcze, że to diablica Anabella (Monika Buchowiec) wysłana przez Lucyfera (Olaf Lubaszenko) w celu zagarnięcia duszy Józia. Anabella musi zdobyć od Józia cyrograf, by w ten sposób uzyskać diabelską maturę i potem dostać się na studia. Realizacja jej planu nie idzie jednak gładko, z pomocą przybywa więc sam Lucyfer. Ale nawet on niewiele zdziała, ponieważ ludzie są już tak omamieni konsumpcjonizmem, pragnieniem bogacenia się, że diabeł nie jest im straszny. Właściwie nie wierzą, że istnieje. Do zła zaś już się przyzwyczaili, sami je czynią. W tej sytuacji Lucyfer jest bezrobotny. Jedynie w Józiu pokłada jeszcze nadzieję, lecz na marne...

Ogromnie zabawny w drugiej części spektaklu jest dialog między Lucyferem a ojcem Józia - Henrykiem, człowiekiem całkowicie już zdegradowanym (za sprawą diabła), alkoholikiem. Oprócz sporej dawki humoru jest tu też refleksja nad diabelską przebiegłocią Lucyfera, który wszystkie zdarzenia interpretuje według iście szatańskiej logiki. Ale nigdy nie przewyższy wszechmocy Stwórcy. I to jest Lucyfera wiecznym problemem.

Spektakl miałby wszelkie szanse, by stać się doskonałą komedią, gdyby zostało poprawionych kilka rzeczy. Reżyser spektaklu, a zarazem autor świetnej sztuki, Marek Rębacz, śmiało mógłby "przyciąć" parę scen, co uwolniłoby przedstawienie od tzw. przegadania, zdynamizowało dramaturgię i podkreśliło wszystkie zawarte w tekście pointy. Także aktorsko spektakl jest nierówny.

Najbardziej konsekwentny w prowadzeniu roli jest Bartosz Turzyński jako Józio. Najbardziej zaś wyraziście i dynamicznie zagrała Monika Buchowiec postać diablicy Anabelli, głównie w pierwszej części spektaklu, w drugiej jak gdyby zabrakło aktorce motywacji. Krzysztof Kiersznowski, sceniczny ojciec Józia, niepotrzebnie gra nadekspresyjne, za to w drugiej części jest w pełni wiarygodny, świetny, i choć balansuje na cienkiej granicy proporcjonalnego wykorzystania środków i przesady, to jej nie przekracza. Natomiast nie za bardzo przekonał mnie do roli Olaf Lubaszenko jako Lucyfer. Za bardzo poczciwy i za mało diabelsko pokrętny.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
9 października 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia