Dlaczego dziś o seksie i miłości nie da się już mówić serio?

"Rachatłukum " - reż. S. Chondrokostas - Teatr Studio w Warszawie

W świecie błyskotek, rechotu, wymuszonych oklasków naprawdę nie ma miejsca na wielką sprawę miłości. I to nawet miłości fizycznej. Nie ma miejsca na tabu i intymność, na ekstremalne stany fascynacji fizycznej i miłości dwojga

Jakikolwiek sens ulega spłaszczeniu. Przekonuje o tym porażka księdza Ksawerego Knotza, który żebrze w tym świecie o uznanie dla katolickiej nauki o seksie. Przekonuje klęska Małgosi Terlikowskiej opowiadającej w "Wysokich Obcasach" o swym życiu intymnym. Przekonuje "Rachatłukum" w Teatrze Studio, nieudana adaptacja wyśmienitej, wstrząsającej literatury, która traktowała seks serio - pisze Andrzej Horubała.

- Siadać! siadać! Wszyscy chcą zobaczyć! - krzyczała bileterka uzbrojona w latarkę usadzając spóźnionych widzów na balkonie kina "Moskwa".

Był rok 1987 i bileterka miała rację: my, wygłodniałe dzieci peerelu , wszyscy chcieliśmy zobaczyć, a że film Jeana-Jacquesa Beideixa "Betty Blue" zaczynał się od mocnej sceny erotycznej, to dzielna kobieta słusznie dbała, byśmy mogli się nasycić.

Bileterka miała rację: wszyscy chcieli zobaczyć. Przeczytać, obejrzeć, zapoznać się.

Potrzebne było tylko lekkie zelżenie peerelowskiej, bardzo pruderyjnej, cenzury.

No i alibi: dystrybucja w oficjalnych kinach, jakieś szczątki fabuły, możliwość udawania, że nie o to chodzi.

Powieść Jana Wolkersa "Rachatłukum" także zawierała wszystkie elementy alibi. Wydana w 21 lat po holenderskiej premierze w roku 1990 przez renomowane wydawnictwo (Iskry), opatrzona informacjami, że to literatura z górnej półki, etc.

Co prawda polski tytuł w miejsce oryginalnego "Turks frut" nie był zbyt elegancki. "Rachatłukum" brzmiało jak jakieś seksualne łupu-cupu, a i napisy umieszczone na okładce sugerowały niezłe materii podkręcenie: "Rudowłosa piękność i rzeźbiarz", "Fascynacja erotyczna", "Fascynacja artystyczna".

Ale przecież w środku otrzymywaliśmy kawał wyśmienitej literatury. Owszem, obscenicznej, fizjologicznie werystycznej, pokazującej ekstremalne stany fascynacji fizycznej i miłości dwojga, ale przecież, od razu, od pierwszych zdań na drugiej szali autor-narrator kładł swój smutek, smutek i rozpacz utraty.

"Za cholerę nie mogłem się pozbierać do kupy po tym, jak ode mnie odeszła. Przestałem pracować, przestałem jeść. Cały dzień mogłem leżeć w brudnej pościeli, przykleiłem sobie jej portretowe zdjęcia i akty blisko twarzy, tak że w końcu mi się zdawało, że jej rzęsy, pomalowane grubo tuszem, ruszają się, kiedy się brandzlowałem"

Przecież dla nas brzmiało to wspaniale, jak piosenki Cohena, jak początek Cortazarowskiej "Gry w klasy" z mocnym "Czy udałoby mi się spotkać Magę?".

Ale tu ból utraty był silniejszy, a dziwny pakt, jaki zawierał autor z czytelnikiem bardziej wstrząsający.

Opowiem wszystko, z najmniejszymi detalami, wykrzyczę hymn na cześć fizycznej miłości, nie będę dbał o wasze mieszczańskie uszka i zanurzę was w odmęty wulgarności, nie cofnę przed epatowaniem obrzydliwością związaną z defekacją, przedstawię całą moją historię, zaproszę do kibla, w krzaki, do sypialni, wyśpiewam elegię o utracie, pokażę też swoje poniżenie i prostrację, a wy, a wy cóż?

Oddacie mi moją Eurydykę? Pocieszycie mnie? A może zaprzeczycie, że mój związek z Olgą to nie było szczęście?

Powieść Wolkersa traktuje seks serio. Bardzo serio. Nie chodzi o to, że narrator jest jakimś wirtuozem erotyzmu: przeciwnie, jawi się jako dość zgrzebny, jurny kochanek nie stosujący wysublimowanych technik, tylko wyładowujący się dość prymitywnie. Ale seks, fascynacja erotyczna jest zaproszeniem do miłości. Do miłości i poznania. Gdzieś nad słowami unosi się niewypowiedziany lęk, że ekstaza osiągana w fizycznym zbliżeniu obojga przynieść może karę i zemstę Boga, w którego zresztą narrator nie wierzy, ale świadom jest przecież burzenia boskiego ładu, egzekwowanego na niderlandzkiej ziemi przez ponury protestancki Kościół.

Zakłamanemu mieszczaństwu, rodzicom Olgi - zdradzającej męża teściowej i teściowi uciekającemu od demona seksu w obsceniczne dowcipaski rzuca oskarżenie o zepsucie córki. O jej zdeprawowanie, zarażenie kultem mamony i pragnieniem ładu w miejsce dionizyjskiego chaosu. Ale też o zainfekowanie lękiem przed macierzyństwem i przemijaniem.

Przynosiło więc "Rachatłukum" nam, dwudziestowiecznym odbiorcom kolejne wtajemniczenie w sprawy miłości. No tak, bo przecież wielu dojrzewających czytelników po to właśnie sięga po powieści, z tego bierze się namiętność do literatury: by dowiedzieć się czegoś o miłości. Od Stendhala, od de Laclose'a, od Prousta.

Teraz przychodził brutalny Wolkers z książką jakby podsumowującą rewoltę obyczajową roku '68 i z mistrzowskim pokazem zgliszczy wyzwolonej miłości. I z tych zgliszczy wznosił lament do pustego nieba. Pustego nieba, w którym być może skrywał się złowrogi Bóg, zazdrosny o szczęście kochanków.

Dwudziestoletni poślizg w wydaniu powieści w Polsce przynosił właśnie taką nową perspektywę odbioru: "Rachatłukum" można było traktować jako rozpaczliwy znak niespełnienia nadziei wiązanych przez kontrkulturę z rozbiciem okowów mieszczańskiej moralności.

Słabym pomysłem okazała się ekranizacja prozy Wolkersa: owszem, pełen śmiałych scen film Petera Verhoevena z Rutgerem Hauerem dostał w roku 1974 nominację do Oskara i dla obu stał się przepustką do Hollywood, ale zdecydowanie nie dorównywał literackiemu pierwowzorowi. Nie chodzi tylko o to, że nie pozostawiał miejsca dla czytelniczej wyobraźni i w miejsce idealnej rudowłosej piękności ze wspaniałym jakby wyrzeźbionym ciałem podstawiał konkretną aktorkę (kłania się Romana Ingardena teoria miejsc niedookreślenia w sztuce), to jeszcze pozbawiał odbiorcę tej specyficznej funkcji jurora, świadka, zaufanego słuchacza. Likwidował ten osiągalny tylko chyba w literaturze pakt, sekretny związek z odbiorcą.

Pewne nadzieje niósł pomysł wystawienia "Rachatłukum" jako monodramu w warszawskim teatrze Studio. Chociaż publiczne wypowiadanie wulgaryzmów znaczy co innego niż akt lektury, ale może zamknięcie świata Wolkersa w słowach i kameralnych wyznaniach pozwoli ocalić intymny charakter jego prozy. Być może smutek erotyzmu da się przekazać właśnie w koncercie na jednego aktora

Niestety. Autorzy adaptacji - reżyser Sebastian Chondrokostas wraz z aktorem Marcinem Bosakiem, nie ufając mocy Wolkerowskiej powieści, a może jej zwyczajnie nie zrozumiawszy, postanowili kompletnie zmienić sytuację komunikacyjną. Uwspółcześnić ją.

Sygnały tego otrzymuje widz jeszcze nim zacznie się spektakl: na widownię prowadzony jest ciemnym korytarzem zdobionym obrysami kobiecych sylwetek jak w klubie erotycznym. Po wygaśnięciu świateł, w kompletnej ciemności słyszymy szczeniacką wyliczankę, epatującą wulgaryzmami.

No i gdy później przed naszymi oczyma zjawia się kolo w srebrzystej marynarce i w okularach z oprawkami w formie gwiazd i raczy nas opowieściami o erotycznych zdobyczach, to widać, że wszystko na nic, że monodram iść będzie wbrew wymowie powieści. Aha, z rozporka jeansów Marcinowi Bosakowi dynda zadziornie trzydziestocentrymetrowy gumowy fallus.

Głównym elementem sceny jest fotel, lustro oraz supernowoczesna dyskotekowa podłoga: zmieniająca kolory i mieniąca się różnymi barwami diod. Peep show połączony z talk show.

Pierwsze kwadranse spektaklu to monolog zadowolonego z siebie bubka opowiadającego o swoich seksualnych podbojach. Głównym aktorskim chwytem na pokazanie swej sprawności jest oprócz uruchamiania tak zwanymi frykcyjnymi ruchami dilda, oblizywanie się stężałym językiem sugerujące chyba kunszt w miłości francuskiej. Wszystko jest płaskie i wyzbyte Wolkersowej rozpaczy.

Premierowa publiczność zrazu nieufna, wybucha raz po raz śmiechem, szczególnie w momentach, gdy aktor obśmiewa inne kobiety nie dorównujące budową anatomiczną jego Oldze.

Potem, wraz z wątkiem śmiertelnej choroby wyniszczającej zjawiskowe ciało rudowłosej kobiety, robi się nieco smutniej, ale przecież przeniesienie bez jakichkolwiek zmian fragmentów tekstu Wolkersa w świat ni to talk showu ni to peep showu - bo taką strategię komunikacyjną imituje reżyser - skutecznie pozbawia go mocy.

Bo cóż można powiedzieć o miłości w świecie Kuby Wojewódzkiego, świecie rechotu, podkręcanego tempa, wymuszonych oklasków publiczności? Gdzież miejsce na rozpacz, gdzież na przekroczenie? Gdzież na groźnego Boga? Dość przypomnieć sobie wizytę Tomasza Stańki w programie Wojewódzkiego. Jak genialny trębacz dał się - na własne życzenie - redukować do poziomu głupka i jako erotoman-gawędziarz ślinił się opowiadając coś o młodych kobietach. Dno. Bo w świecie błyskotek naprawdę nie ma miejsca na wielką sprawę miłości. I to nawet miłości fizycznej. Wszystko ginie w śmiechu i oklaskach, anihilujących wszelkie tabu i intymność.

W świecie tak ustawionych głosów jakikolwiek sens ulega spłaszczeniu. Przekonuje o tym porażka księdza Ksawerego Knotza, który po wydaniu swoich nieco naiwnych książek, udzielił wywiadu Piotrowi Pacewiczowi, sztandarowemu bojownikowi o prawo do zabijania nienarodzonych, by żebrać u niego uznanie dla katolickiej nauki o seksie. Przekonuje klęska Małgosi Terlikowskiej opowiadającej w "Wysokich Obcasach" o swym życiu intymnym.

Ja wiem, ja wiem, niektórzy młodzi patrzą na to z fascynacją. Ale ja, stary entuzjasta niektórych zdobyczy strukturalizmu, miłośnik modeli komunikacji literackiej, gdy widzę takie dziwolągi, jakie pojawiają się w "Gazecie Wyborczej", to cedzę sobie macluhanowską formułę i wiem, że sprawdza się prawie bez wyjątku. Medium is the message. Medium is the message. Przekaźnik jest przekazem, jak to niezdarnie tłumaczyliśmy na polonistyce .

Oczywiście, są odstępstwa od tej reguły. Pamiętam sprzed lat Antoninę Krzysztoń i jej udział w cyklu "Okna" Wojciecha Eichelbergera. Ale jej wejście na plan poprzedzone było skupioną modlitwą, modlitwą, która pozwoliła jej nie respektować reguł narzucanych przez psychoterapeutę. I Tośka rozsadziła program i uczyniła się jego gospodarzem i wywaliła w powietrze wszystkie chwyty czułej kozetkowej narracji.

A "Rachatłukum" w Teatrze Studio? A ksiądz Knotz? Jak daleko są od opowieści o boskiej namiętności, która potrafi zniszczyć wszystko, która wyzwala zazdrość bogów, zazdrość Boga. Jak daleko są od modlitwy o nieśmiertelność ciała. Banalne to wszystko i niepotrzebne.

Andrzej Horubała
www.rebelya.pl
25 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia