Dlaczego tancerze nie tyją?

rozmowa z Leszkiem Bzdylem

Kulinarne podejście do życia towarzyszyło mi przy robieniu mojego teatru. Może to nie jest jakaś rewolucja w tańcu, może to nie jest walenie widza po czaszce młotkiem, raczej zaproszenie do spędzenia ze sobą czasu przy prostym posiłku, przy posiłku, któremu towarzyszy radość - mówi LESZEK BZDYL, tancerz i choreograf, lider gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw.

O fałdach w wannie, tarzaniu się po podłodze, papierosach i śniadaniu w berlińskiej kawiarni z Leszkiem Bzdylem - tancerzem w cyklu Sztuka Jedzenia.

Dietetycy radzą tancerzom "jeść, jeść i pić", precz z wszelkimi dietami! Patrzę na Pana i widzę, że to bzdura. Dba Pan o linię?

- Zawsze posługiwałem się tylko rozsądkiem, tzn. jestem głodny, więc zaspokajam głód. Jedyna zasada to trzy posiłki dziennie. Nie zacznę dnia bez śniadania, nie jestem w stanie wytrzymać, żeby nie zjeść między godziną 13 a 16. Nie boję się kolacji, nawet po północy. Od kiedy jestem tancerzem, nigdy nie miałem problemu z wagą. Ale gdy byłem chłopcem...

?

- W wieku 14 lat przy wzroście 164 cm ważyłem ponad 80 kg! Nie mogłem patrzeć na siebie siedzącego w wannie. Przerażała mnie ta potężna ilość fałd. Widok rozlewających się moich ud na krześle to była czarna rozpacz!

Cóż...

- W pewnym momencie nastąpiła swoista transformacja. Schudłem.

Ot tak?

- Wysiłek fizyczny odegrał tu pewną rolę. Głównie jednak zeszczuplałem dzięki współistnieniu z ciałem. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie pomogą diety, jeśli psychika nie pozwala nam schudnąć. Tak więc do 18 roku życia raczej z ciałem nie współistniałem. Ale potem studia i teatr, a w nim pierwsze treningi ruchowe metodą á la Grotowski.

Czyli?

- Dużo rzutów na ziemię, tarzanie się po podłodze, nieustanne napinanie mięśni, próby skakania "tygrysków" ponad głowami kolegów...

Lepsze "tygryski" niż odmówienie sobie obiadu...


- Sukcesywnie kilogramy zaczęły znikać, jednak zawsze istniało pewne zagrożenie, bo wszyscy członkowie mojej rodziny mają dużą łatwość, by w krótkim czasie spęcznieć. Mój brat, kucharz marynarz, kiedy wybiera się w rejs, wozi ze sobą sprzęt do ćwiczeń i regularnie ćwiczy, żeby nie przybrać na wadze. Ale wystarczy, że osiądzie w domu, błyskawicznie robi się z niego piłka. Moja matka i ojciec to samo - piłki. Pewnie, gdybym ja zawiesił na kołku mój strój do ćwiczeń...

Byłby Pan piłką, to jasne.

- Na pewno nieodłącznym okazem mojej rodziny.

Tancerzom w swoim teatrze pozwala Pan do woli jeść befsztyki?

- Akurat befsztyk jest jak najbardziej wskazany! Befsztyk czy dobry stek zwykle towarzyszy naszym premierom. Jemy go na kilka godzin przed wejściem na scenę. Ma w sobie moc, nie obciąża organizmu, jakaś z tego befsztyku płynie niesamowita siła!

To dlaczego jednemu z przedstawień nadał pan tytuł "Cafe latte", a nie "Befsztyk"?


- Może z czasem dojdziemy i do befsztyku. "Cafe latte" jest rozmową, przy befsztyku raczej trudno się rozmawia, to raczej kontemplacja smaku. Już teraz marzę, by pojechać do Francji, znaleźć jakąś miłą restaurację i zamówić tamtejszy befsztyk. Tam mają najsmaczniejszy na świecie!

Słowo befsztyk brzmi w Pana ustach niemal lirycznie...

- Pochodzę z rodziny rzeźników, masarzy i kucharzy. Cała rodzina ze strony ojca zajmowała się zwykle obróbką mięs. Ojciec w wieku 13 lat z małej podkrakowskiej miejscowości wyemigrował do Wrocławia, gdzie trafił pod skrzydła lwowskich mistrzów kucharskich i szybko stał się najważniejszym kucharzem w tym mieście. Miał niesamowitą frajdę w zapraszaniu mnie, a miałem wtedy jakieś pięć lat, do swojej restauracji. Siadałem za stołem, który stał pośrodku sali pełnej gości - pamiętam, że moje nogi nie sięgały podłogi - a wokół mnie krążyło kilku kelnerów, dopytując, na co mam ochotę. Na moich oczach rozgrywał się teatr! Co jakiś czas zerkałem w stronę ojca, który obserwował to widowisko przez szparę w drzwiach i pękał ze śmiechu. A potem na mój stół wjeżdżały dania. Do dziś pamiętam, że smakowały nieprawdopodobnie. Cała ta oprawa i duma, że jest się w centrum, wśród eleganckich ludzi, ta atmosfera bycia obsługiwanym z pewną dawką ironii w tle, wciąż siedzi to we mnie. Może dlatego dziś mam w zwyczaju wszystkie posiłki jadać w restauracjach.

Takie śniadanie w kawiarni to bardzo francuskie...

- Berlińskie? W ogóle europejskie... Kiedy mieszkałem gdzieś na Kreuzbergu, wchodziłem wcześnie rano do przytulnej kawiarni, w której - co prawda - jeszcze robiono ostatnie porządki, ale już kilka osób siedziało nad gazetą, popijało kawę, paliło papierosa.

Ten zapach, delikatny brzęk filiżanek, ściszony szmer rozmów...

- Ma się poczucie, że jest się w centrum miasta, że jest się tego miasta częścią, że uprawia się tak zwane życie miejskie. Jest moje mieszkanie, w którym śpię, czytam, spotykam się z przyjaciółmi, dzieje się tam moja prywatność, ale jak niezwykły jest poranek, gdy wstaję z łóżka, schodzę na dół do kawiarni, otwieram gazetę albo patrzę przez okno, przyglądam się miastu, wchodzę w nie.

A kelner nie zadaje zbędnych pytań, wszystko rozumie...

- Tylko wchodzę i po prostu mówię "dzień dobry". Już wiedzą, co podać. To jest właśnie miasto. To jest jego i moje w nim życie. To jest mój początek dnia. Takie poranne wyjście z domu nadaje przyjemny rytm, wszystko ustawia.

To śniadania w pojedynkę?


- Zwykle. Trzeba nie tylko ciału, ale i głowie dać odpowiednią dawkę pożywienia. Jedzeniu towarzyszy zwykle czytanie książki albo pisanie listów, rozmyślanie, planowanie dnia, myślenie o czymś miłym.

Problemy przy śniadaniu?!

- Kobiety, z którymi mieszkałem, lubiły poruszać dramatyczne tematy o świcie. Dlaczego rano ktoś musi wyciągać tak potężne armaty?! Dlaczego ktoś chce załatwiać rzeczy tak skomplikowane, skoro przez pierwsze dwie godziny po obudzeniu trudno połączyć rzecz z rzeczą? Czas poranka... Dobrze, gdy jest cichy, milczący, wtedy można się jakoś odnaleźć, wejść na odpowiedni tor. Kiedyś grałem w Teatrze Miejskim w Gdyni w sztuce "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie". Jeden z bohaterów chce drugiemu opowiedzieć jakieś straszne rzeczy, a ten mu przerywa: "Słuchaj, jest dziewiąta rano, ja jeszcze nie wydłubałem śpiochów z oczu". Też uważam, że trzeba najpierw te "śpiochy" wydłubać, wypić kawę, przeczytać parę słów, zapalić papierosa...

Jak we francuskich filmach z lat 60. ...


- Papieros jest częścią mojej diety. Nie jest to mój pierwszy posiłek, ale to coś, co nadaje smak wielu rzeczom, dopełnia, może wędzę papierosem to, co zjadłem wcześniej? Ten smak wędzonego został mi z dzieciństwa. Pamiętam wakacje na wsi u dziadka. Jego dom stał na wzgórzu, zjeżdżała się tam latem cała rodzina. Wtedy zwykle odbywało się świniobicie. Świnka biegała sobie po obejściu, przez miesiąc wszyscy się z nią zaprzyjaźniali, a potem przychodził dzień, gdy dziadek wyruszał na świnkę z pałką. Świnka uciekała, kwiczała, ale za chwilę wisiała już na haku. Niebawem jednak z tej świnki zaczynało powstawać coś pięknego, bo dziadek miał w piwnicy wędzarnię. Tam przygotowywał kiełbasy, szedł stamtąd zapach jałowca i dymu. Aż nadchodził dzień, gdy babcia piekła chleb, robiła masło, a dziadek wynosił z piwnicy swoje skarby. Czy już się nadają do jedzenia sprawdzał "na ucho".

Na ucho?


- Kiełbasę zakręcał w dłoniach i nasłuchiwał, czy wydobywa się z niej odpowiedni trzask. Ten rytuał prostoty towarzyszył też wielu obiadom niedzielnym, gdy zawsze jedna kura musiała stracić swoją głowę na pieńku. Ale wszystko to miało wymiar absolutnie naturalny, prosty, nie było w tym okrucieństwa, ale normalna kolej rzeczy. Świadomość tej kuchni, takie proste podejście do tematu jedzenia - to we mnie zostało. Uwielbiam momenty, kiedy jestem zaskoczony, gdy poznaję nowe smaki, ale w moim życiu to jest element dodatkowy, to nie jest coś, za czym tęsknię, co miałoby mnie jakoś unieść czy zmienić. Ta prostota stołu to jest siła, która towarzyszy mojemu życiu, hamuje, by nie szarżować...

Dlaczego właściwie nie został Pan kucharzem?

- Często o tym myślałem, zwłaszcza że mam ogromną łatwość gotowania. To przecież tylko kwestia odpowiedniego podejścia do tych wszystkich narzędzi, produktów, swego rodzaju moc. Pamiętam jak ojciec, gdy kroiłem marchewkę, pokazywał, w jakiej pozycji należy to robić. Że nie wolno się pochylać, że trzeba pewnie stanąć na dwóch nogach, rozluźnić ramiona.

Jak w tańcu...


- Gotowanie to lekkość bez większej refleksji. Nie poszedłem tą drogą, ale wielokrotnie próbowałem nasze działanie w TEATRZE DADA traktować jak zaproszenie na kolację. Przygotowujemy dla widza potrawę. Tę, na którą mieliśmy w danym momencie ochotę. Mówimy: może nie do końca gustujesz w tego rodzaju daniach, ale zaprosiliśmy Cię, przygotowaliśmy smakowity wieczór. Takie podejście do spektaklu, takie jego przygotowywanie jest bliskie rytuałowi, jaki towarzyszy kolacji.

Kolacja przecież nie musi być zwykłą konsumpcją. W filmie "Uczta Babette" jedna kolacja zmienia całą społeczność, jedna kucharka zmienia rzeczywistość! Nagle ta skostniała, purytańska grupa ludzi odnajduje w sobie błogostan! My też robimy teatr dla przyjemności widza. Jego przyjemność jest moją przyjemnością, jego zachwyt jest moim zachwytem, nawet jego orgazm jest moim. Jeśli on nie przeżywa orgazmu, to i ja nie odczuwam przyjemności. Kulinarne podejście do życia towarzyszyło mi przy robieniu mojego teatru. Może to nie jest jakaś rewolucja w tańcu, może to nie jest walenie widza po czaszce młotkiem, raczej zaproszenie do spędzenia ze sobą czasu przy prostym posiłku, przy posiłku, któremu towarzyszy radość.

Gabriela Pewińska
www.gdynia.naszemiasto.pl
12 lutego 2011
Portrety
Leszek Bzdyl

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...