Dobro i miłość czynią cuda

"Mały lord" - reż. Janusz Szydłowski - Opera Krakowska

France Hodgson Burnett urodziła się w połowie XIX w. w Anglii, dorosłe życie spędziła w Stanach Zjednoczonych. Była pisarką zajmującą się poważnymi problemami społecznymi, ale w historii literatury obecna jest przede wszystkim jako autorka powieści dla dzieci. Najsłynniejsze z nich to "Mały lord" i "Tajemniczy ogród"

To książki mojego dzieciństwa. Za sprawą Anglika Stevena Markwicka i krakowskiego reżysera Janusza Szydłowskiego ich bohaterowie stają się bliscy kolejnym pokoleniom małych Polaków. "Tajemniczy ogród" od dwunastu lat bawi ich i wzrusza na deskach Bagateli. "Mały lord" w musicalowej wersji zagościł ostatnio na scenie Opery Krakowskiej.

Przyznam się, że wieść o wystawieniu "Małego lorda" przyjęłam z mieszanymi uczuciami. Obawiałam się, że ta powieść dla grzecznych dzieci - bardziej moralizatorska niż "Tajemniczy ogród", a pozbawiona jego poetyckości - nie zainteresuje pokolenia pasjonującego się grami komputerowymi. Pełna napięcia cisza, jaka panowała w operowej sali w niedzielę wieczorem, świadczyła o mojej pomyłce. Widocznie opowieści o tym, że dobro i miłość potrafią zmieniać świat, są niezmiennie potrzebne i trafiają na podatny grunt, jeśli tylko są dobrze przekazane, a "Mały lord" w Operze Krakowskiej spełnia w tym względzie wszystkie wymagania. Zasługa to i Stevena Markwicka - autora tekstu i wpadającej w ucho muzyki zgrabnie zaaranżowanej przez Seba Bernatowicza, i Rafała Dziwisza, który napisał wyborne polskie teksty piosenek, i Anny Sekuły - twórczyni ładnych kostiumów oraz funkcjonalnej scenografii, i Janusza Szydłowskiego, traktującego dziecięcą widownię z szacunkiem i powagą. I wreszcie wykonawców, którzy bez wyjątku postarali się, by kreowane przez nich postaci były prawdziwe.

"Mały lord" wymaga dziecięcego bohatera. Realizatorom udało się znaleźć trzech umuzykalnionych chłopców do tej roli. Pierwszy spektakl premierowy odbył się w sobotę; w małego Cedricka, amerykańskiego chłopca, który nagle dowiaduje się, że jest lordem, a w angielskim zamku czeka na niego dziadek - książę, wcielił się Dominik Dworak. Podobno był świetny. Podobno, bo ja dopiero w niedzielę mogłam podziwiać w tej roli Mateusza Kałuckiego, zarówno dobrze śpiewającego jak i mówiącego tekst, urzekającego na scenie autentycznością. Obserwując go, można było uwierzyć, iż pod jego wpływem stopnieje serce starego księcia. Wcielający się w księcia Dorincourt Andrzej Biegun ten proces "topnienia" ukazał wybornie. Trudno tu wymieniać wszystkich wykonawców, a pominięcie kogoś byłoby krzywdą, bo i soliści, i chór, i tancerze, i orkiestra prowadzona przez Sebastiana Perłowskiego przyczynili się do sukcesu spektaklu. Jeśli jeszcze dopracowane zostanie nagłośnienie, które w I akcie nieco szwankowało, "Mały lord" będzie bawił i wzruszał nie tylko dziecięcą widownię. Przecież w każdym z nas jest nieco z dziecka.

Anna Woźniakowska
Dziennik Polski
18 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...