Dobry film, ale klasy B

"Mistrz i Małgorzata" - reż. Grigorij Lifanow- Teatr Polski w Poznaniu

Jakie powinno być idealne przedstawienie teatralne? Na to jednoznacznej recepty nie ma, bo każdy oczekuje od wizyty w przybytku Melpomeny czego innego. "Mistrz i Małgorzata", w reżyserii Grigorija Lifanowa, na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu, to spektakl tak bardzo teatralny, że pozornie wręcz idealny. Czy aby na pewno zrealizowana z rozmachem, inscenizacja jednego z najważniejszych i najciekawszych dzieł literatury światowej, niemal z klucza skazana jest na bycie hitem? Przyjrzyjmy się poznańskiej inscenizacji.

"Mistrz i Małgorzata” to powieść długa i wielowątkowa, trudno wymagać więc od reżysera, by przeniósł na scenę wszystko, co zawarł w niej autor „Zmowy świętoszków”. W toku realizacji zabrakło więc jednego z kluczowych dla tekstu wątków, a mianowicie historii Piłata, która przewija się od początku i spaja chaotyczną, jak się pozornie wydaje, treść utworu. W poznańskiej inscenizacji Piłat i jego historia obecni są właściwie jedynie w rozmowach bohaterów, poza tym w programie spektaklu oraz we fragmentach powieści odczytywanych podczas antraktów. To jednak trochę za mało, żeby w pełni wyeksponować jedną z głównych myśli utworu o tym, że  każdy powinien szukać Prawdy na własną rękę, choćby miał przez to cierpieć. W rezultacie przedstawienie trochę się rozmywa, brakuje mu czynnika spajającego nieco chaotyczną (choć zgodną z chronologią powieści) sekwencję scen; a to sprawia, że widz może się w tym wszystkim niekiedy pogubić. Owszem,  ogląda  z zainteresowaniem spektakl  niczym  film, ale nic poza tym. W tym przypadku zaryzykować można stwierdzenie, że to raczej streszczenie, a nie interpretacja sięgająca w głąb literackiej tkanki. A  w przekonaniu tym utwierdza dodatkowo obecność na scenie Narratora (Sylwester Woroniecki), chyba nie do końca umotywowana.
Rozczarowanie budzą  kreacje głównych bohaterów. Małgorzata (w tej roli Aleksandra Bednarz) nie jest hipnotyzującą kobietą, lecz histeryczką popadającą chwilami w melancholię;  natomiast Mistrz (Michał Kaleta) niezbyt przekonująco wypada w roli zakochanego, chorego psychicznie, niespełnionego powieściopisarza; na dodatek reżyser pozbawił go jego powieści – a bez paralelnej historii jerozolimskiej ciężko zrozumieć skomplikowaną postać Mistrza. A przecież relacja tych dwojga daje olbrzymie pole do popisu aktorskiego. W wykonaniu Bednarz i Kalety  interpretacja ich związku wydaje się być  płaska i nijaka, opierająca się jedynie na seksualnym przyciąganiu. Sebastian Cybulski, w roli Korowiowa,  jest nadpobudliwym błaznem, ale przejmuje na siebie w ten sposób obowiązki reszty świty Wolanda . Bo Azazello i Behemot (Piotra Szrajber  i Jakub Papuga) to postaci ledwo zarysowane, tylko  momentami nieznacznie komiczne. Brakuje budowania wyraźniejszych relacji pomiędzy poszczególnymi postaciami, które są przecież  kompanami Wolanda i działają razem, służąc Szatanowi. Ciekawie na tym tle wypada Hella (Magdalena Płaneta) – niby wyuzdana, ale w milczeniu aż krzycząca rozpaczą obnażonego biustu. Mimo chlubnych wyjątków, jak na przykład Piotr B. Dąbrowski  w roli Wolanda czy Łukasz Chrzuszcz, który jako Iwan Bezdomny przechodzi metamorfozę, od prymitywnego i bezczelnego młodego poety do naiwnego, zasłuchanego w opowieść Mistrza pacjenta – jakby to były dwie odrębne postaci, gra aktorów pozostaje zbyt mało zindywidualizowana.
Mimo wszystko spektaklowi nie można odmówić efektowności i rozmachu. Lifanow zaangażował czterdziestoosobową obsadę, ale także ciekawie wykorzystał maszynerię teatralną, zaskakując widza mnogością efektów. Na scenie jest więc ogień, deszcz, grzmoty,  błyski, skaczące na linach aktorki, a w odpowiednim momencie z sufitu lecą banknoty. Na scenę wjeżdża tramwaj, który zaraz rozkłada się i jest pokojem Stiopy Lichodiejewa, a na balu u Wolanda pokazują się poprzebierane maszkarony. Całe to bogactwo sprawia, że widz nie odrywa oczu od działań scenicznych, które momentami jednak  niebezpiecznie  ocierają  się o kicz. Przy okazji jeszcze dotkliwiej odczuć można fakt, że reżyser wybiórczo potraktował tekst Bułhakowa, inscenizując  z niego najciekawsze, najbardziej efektowne fragmenty, ale nie podejmując tym samym  tematów w powieści  zdecydowanie trudniejszych. Lifanow nie próbuje dopisywać  własnych symboli, płynnie przechodzi od farsy do melodramatu, ignorując całą paletę uczuć i środków istniejących pomiędzy tymi dwiema skrajnościami . Można odnieść wrażenie, że chodzi tylko o zaczarowanie gustu odbiorcy. Przedstawienie jest jak film klasy B, efektowne, choć momentami poprzez swą łopatologię efekciarskie i sztuczne.  Paradoksalnie jednak  może się widzowi szalenie podobać i to jest chyba największa zaleta spektaklu, którą niezwykle łatwo przekuć  można w największą jego wadę.

Ewelina Szczepanik
Teatr dla Was
16 grudnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia