Dogma, czyli teatr ubogi w Teatrze Śląskim

"Nikt nie spotyka nikogo" - reż. Paweł Partyka - Teatr Śląski w Katowicach

Gdy byłam młoda, w teatrze panowała moda na tzw. teatr ubogi. To koncepcja Jerzego Grotowskiego, polegająca na tworzeniu teatru po odrzuceniu wszystkiego, co jest w nim zbędne. W tej koncepcji liczyli się tylko aktor i widz. Nie było podziału na przestrzeń sceniczną i widownię, a scenę ogołocono z dekoracji i pozbawiono niemal zupełnie rekwizytów. Teatr ubogi był koncepcją filozoficzną, która zawojowała pół Europy i do dziś promieniuje także na inne dziedziny sztuki.

W pewnym sensie pokłosiem historycznej książki Jerzego Grotowskiego "Towards a Poor Theatre", w której wielki reformator teatru sformułował ideę teatru ubogiego, a przetłumaczonej na wiele języków i wydanej w wielu krajach (w Polsce dopiero w 2007 roku!, nakładem Instytutu im. Jerzego Grotowskiego), stała się też teoria artystycznej Dogmy. Ogłoszony w 1995 roku Manifest Grupy Filmowej Dogma, tworzonej m.in. przez Thomasa Vintergerga, Larsa von Triera, Suzanne Bier, składał się z dziesięciu zasad, które miały odnowić film, będąc buntem przeciw hollywoodzkiej produkcji. Filmy miały być kręcone w naturalnych plenerach, przy ich tworzeniu korzystać należało tylko z naturalnego oświetlenia, filmowano wyłącznie "z ręki" - bez statywów. Nie ilustrowano filmu muzyką, gdyż nie można było dodawać żadnego dźwięku, który nie wynikał wprost z obrazu. To część kanonu Dogmy. To przecież nic innego jak filmowa wersja teatru ubogiego.

Teatr ubogi powstał w czasach PRL, która na finansowaniu teatrów nie oszczędzała, wręcz przeciwnie - mecenat państwowy nad teatrem w Polsce Ludowej kwitł. Czy dziś ktoś pamięta jeszcze, że u podnóża teatru ubogiego leżała niezależność artysty, który nie chciał pozostawać na garnuszku mecenasa?

A jeśli mecenas odwraca się od teatru? Czy przypadkiem teatry, będące teatrami samorządu województwa śląskiego, pozbawione w tym roku 15 proc. ubiegłorocznej dotacji i stojące przed coraz bardziej realną możliwością dalszych, równie brutalnych cięć planowanych w przyszłorocznym budżecie, broniąc się przed kryzysem finansowym, nie sięgną po ideę teatru ubogiego? Mam wrażenie, że pierwsza w tym sezonie premiera w Teatrze Śląskim jest właśnie odpowiedzią na te pytania.

Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego sezon 2013/2014 pod nową dyrekcją otworzył prapremierą polską sztuki "Nikt nie spotyka nikogo" Petera Asmussena. Wprowadzenie do repertuaru dramatu Asmussena zaplanował jeszcze Tadeusz Bradecki, poprzednik Roberta Talarczyka, obecnego dyrektora naczelnego i artystycznego katowickiej sceny, i to on zaproponował reżyserię autorowi jej przekładu Pawłowi Partyce, twórcy na stałe mieszkającemu w Kopenhadze, ale przygotowana została już pod kierownictwem Roberta Talarczyka.

Na prapremierową prezentację przyjechał autor, który uznawany jest za najwybitniejszego współczesnego dramaturga skandynawskiego i spadli kobierce Ibsena i Strindberga. 56-letni Asmussen to również współtwórca scenariusza do filmu "Przełamując fale" i wyznawca filozofii artystycznej Dogmy. Tym śladem poszedł Partyka inscenizując, zgodnie z didaskaliami, sztukę "Nikt nie spotyka nikogo", za którą Asmussen otrzymał nagrodę teatralną Reumerta w kategorii "Dramaturg Roku" oraz Nordic Drama Price Train.

Kameralny, pięcioaktowy dramat Assmusena to kalejdoskopowa opowieść o relacjach kobiety i mężczyzny - w tych rolach występują Karina Grabowska i Andrzej Dopierała. Zgodnie z Dogmą jego akcja rozgrywa się tu i teraz - bez osadzenia w realiach historycznych, ma ubogą, zredukowaną do krzesła i drabiny scenografię, aktorzy występują nie w kostiumach, a w prywatnych ubraniach, mroczną scenę rozświetla jedna żarówka. Uwaga widza kieruje się wyłącznie na słowo i emocje ludzi postawionych w konkretnej sytuacji, w zderzeniu z innym człowiekiem, z jego uczuciami.

To ludzie, których skrzywdził los, spragnieni miłości i nie umiejący jej dawać, pełni lęków, zazdrości, niespełnionych oczekiwań. Obserwujemy ich w pięciu sytuacjach, które powtarzają się niemal w każdym związku kobiety i mężczyzny. To: spotkanie, oczekiwania, ich niespełnienie, samotność i zerwanie. Ta historia jest historią wielu z nas i by ją wiarygodnie opowiedzieć aktorzy wychodzą na scenę nie z kulis, a z widowni. Tego typu zabiegi próbują zburzyć iluzję i stworzyć rzeczywistość o stopniu jak najbardziej zbliżonym do konkretności.

Dzięki temu, że w dramacie jest wiele niedopowiedzianych zdań, tworzy się pole do własnych interpretacji. Każdy z widzów wypełnia oglądane historie własnym doświadczeniem życiowym, a im jest starszy - tym jest ono boleśniejsze. "Nikt nie przychodzi do nikogo" to sztuka wrażeniowa - im ktoś jest bardziej empatyczny, tym głębiej ją przeżyje. To triumf ascetycznego teatru, w którym najważniejsze są: słowo i aktor. To Dogma w teatrze, teatr ubogi w pełnym tego słowa znaczeniu.

Danuta Lubina Cipińska
Śląsk
28 listopada 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia