Don Juan, czyli podrywacz zmienia kostiumy

"Don Juan" - reż: Aleksander Kaniewski - Teatr Nowy w Poznaniu

Zagrana pełną parą, z przytupem, akordeonem i fortepianem, drewnianymi końmi na kółkach i błękitną płachtą Nieba, które pomści złe czyny. Komedia "Don Juan" w reż. Aleksandra Kaniewskiego, której premiera odbyta się w sobotę w Teatrze Nowym, zaskakuje rozmachem. Nie zawsze jest to jednak rozmach w dobrym znaczeniu.

Tytułowego bohatera poznajemy z najgorszej strony już na samym wstępie, gdy bez skrupułów odprawia z kwitkiem łkającą kochankę. Elwira porzuciła dla Don Juana klasztor i zasady. On - jak to mężczyzna - ma łatwiej. Zasad nie posiada, nie jest też zdolny do żadnych poświęceń i wyrzeczeń, czego dowody dostajemy - jak na patelni - w kolejnych odsłonach spektaklu. Dobrze urodzony podrywacz najpierw uwodzi równolegle dwie ubogie wieśniaczki, a potem, ze sługą u boku, oddala się konno, pociągając raz po raz za uzdę w poszukiwaniu kolejnych sercowych podbojów. Z wyrzutów czynionych przez zatroskanego ojca wyrodny syn otwarcie kpi. Przydrożnego żebraka bezskutecznie namawia do bluźnierstwa. Depcze nawet pamięć człowieka, którego własnoręcznie zabił. 

Radosław Elis wyciąga z postaci Don Juana różne, choć siłą rzeczy powtarzające się, liryczne i komediowe odcienie. Od czasu do czasu robi także użytek z akordeonu, fortepianu i własnej zwinności. Sceny z Elwirą naprawdę budzą empatię. Ludyczna konfrontacja z wieśniaczkami naprawdę śmieszy. Na pełnych werwy aktorów naprawdę miło się patrzy. 

A jednak coś w tym spektaklu zgrzyta. Główny bohater zmieniający ozdobne szaty i przechadzający się po scenie w botkach a la Kot w butach i kapeluszu z piórkiem (jednym z takich, jakie malował w książkach dla dzieci nieodżałowany Jan Marcin Szancer), mógłby jeszcze uchodzić, w swojej wizualnej odsłonie, za element pastiszu. Ale drewniane dekoracje, plusze, koronki i groźnie błyskające w powietrzu szpady mnożą się na naszych oczach w takim tempie, że trudno chwilami nie poczuć, że przyćmiewają swym bogactwem treść i przesłanie. 

Reżyser Aleksander Kaniewski na konferencji prasowej mówił m.in. o tym, że nie czul i prawdopodobnie nigdy nie poczuje potrzeby zastąpienia drewnianego rzeźbionego konia połyskującym motocyklem. Ma prawo. A jednak granicę nachalnej dosłowności równie łatwo przekroczyć, jak zanudzić widza na śmierć zaczepną umownością. Obie tendencje w nadmiarze po prostu utrudniają percepcję i przytłaczają. I tak stało się w przypadku "Don Juana". 

W spektaklu Kaniewskiego pętla dosłowności zaciska się na szyi widza i dotkliwie towarzyszy mu do samego końca Sługa, po tym, jak przekonał się, że przemiana duchowa jego pana była udawana, zaczyna znienacka monotonnie szlochać i już tej nuty nie porzuca. I pomysł na galerię pozostałych postaci też jakby się urywa. Wszystkie razem, w milczącym tłumie obserwują zza balustrady górnych dekoracji upadek tytułowego bohatera. Finał zaś przekonuje nas do prawdy, której nikt chyba nie śmiałby podważać że niewinne są tylko dzieci. Ze dorastając, mniej lub bardziej zawodzimy pokładane w nas nadzieje. 

Komedię Moliera, w której Aleksander Kaniewski dostrzegł ponadczasowy mit o nieodpowiedzialności, ja odczytuję trochę jak hołd dla klasyki, która rzekomo nigdy nie zawodzi. To złudne założenie. Czasem zawodzi.

Marta Kaźmierska
Gazeta Wyborcza Poznan
4 czerwca 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia