Dostałem w Kielcach nową tożsamość

Rozmowa z Michałem Kotańskim

Ja się tylko z boku przyglądam temu, co się dzieje w moim życiu i nie nad wszystkim mam kontrolę. To jest tak jakbym dostał trochę nową tożsamość ze względu na rolę, którą teraz mam. Nawet jeżeli wszystkich znam w teatrze to ta rola powoduje, że relacje się troszkę zmieniają. Przyglądam się temu z lekkim rozbawieniem i nie chcę się w tej roli specjalnie rozsiadać, bo już widziałem kilku dyrektorów, którzy stracili dystans do siebie. To nie są sympatyczne widoki.

Z nowym szefem teatru w Kielcach Michałem Kotańskim, rozmawia Lidia Cichocka.

Lidia Cichocka: Co zdecydowało, że postanowił pan zostać reżyserem?

- To nie były moje pierwsze studia, bo przez chwilę jeszcze byłem na Uniwersytecie Warszawskim na filozofii. Zdawanie na reżyserię, to nie była do końca świadoma decyzja, tak jak w przypadku większości osób które idą na reżyserię i wydział aktorski. Kierują się ogólnymi wyobrażeniami o byciu artystą. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć: wydawało mi się, że to będzie przestrzeń jakiejś wolności i to był główny, ale nie wiem na ile wtedy świadomy, motyw.

A fascynacja teatrem?

- Nie, na samym początku myślałem żeby być reżyserem filmowym natomiast gdy zacząłem się rozglądać za szkołą okazało się, że szkoła krakowska jest najsensowniejszą szkołą, jeśli chodzi o reżyserię w Polsce. Myślałem, ze w teatrze zostanę na chwilę, ale okazało się, że do teatru nie wchodzi się bezkarnie.

Jako reżyser debiutował pan w Teatrze Starym w Krakowie. To był świadomy wybór czy szczęśliwy zbieg okoliczności?

- Zawsze dużą rolę odgrywa przypadek i szczęście a potem talent czy jakkolwiek inaczej to nazwać. Myślę, że znaczenie miał też fakt, że kończyłem szkołę krakowską, że tam było wielu świetnych pedagogów. Byłem zadziwiony przychodząc z uniwersytetu do szkoły krakowskiej, że wykładowców jest więcej niż studentów.

Na roku było was?

- Czworo lub pięcioro a wykładowców kilkunastu. To powoduje, że ci wykładowcy rzeczywiście znają swoich studentów, wiedzą czego oni potrzebują, mają osobiste relacje z nimi, co jest ważne w nauczaniu i to się przekłada na pracę. Studenci mają do czynienia z praktykami teatru, którzy mogą kogoś do teatru polecić i wiedzą kogo polecają. Pamiętam jak po reżyserii wróciłem na moment na uniwersytet, bo pomyślałem: a może się obronię, ale jak zobaczyłem ten korytarz i ten tłum ludzi, zobaczyłem, że to nie jest szkoła tylko fabryka dyplomów... Myślę, że to było wielkie szczęście, że trafiłem do krakowskiej szkoły. Pamiętam, jak Krzysztof Michalski, po śmierci Tischnera mówił, że najważniejszą rzeczą w życiu jest otaczanie się właściwymi ludźmi, takimi. od których możemy się czegoś nauczyć, którzy nas zainspirują, pokażą nowe drogi. W Krakowie to się działo. Jak rozmawiam z młodymi ludźmi to podstawowe kryterium jest takie: ile mogę zarobić, jak zrobię karierę a po stronie uniwersytetu jest produkcja papierów, to nie jest przestrzeń do rozwijania się.

Ale pan także chciał zrobić karierę?

- Tak, jak każdy, kto idzie do szkoły teatralnej. W fajny sposób mówi o tym Krystian Lupa jak to studia w łódzkiej filmówce były taką weryfikacją jego narcystycznej strony i w moim wypadku było podobnie. Też miałem kilka takich zderzeń w szkole teatralnej, które zmuszały mnie do większej samorefleksji i samokrytycyzmu. To nastawienie do świata, do swoich oczekiwań weryfikowało się. Ale to indywidualne rzeczy. Powiem inaczej: widziałem dorosłych ludzi, którzy po festiwalach płakali albo się bili z kolegami, bo nie dostali nagrody, którą chcieli. Z jednej strony ten narcystyczny napęd może być fantastyczny, bo daje siłę, z drugiej strony może być niszczący, kiedy nie ma dystansu i świadomości tego. Dlatego z takim przekąsem mówię o tych marzeniach, o wielkiej karierze.

Przez 12 lat reżyserował pan w całej Polsce, klasykę i sztuki współczesne. Pan wybierał, czy też pana wybierano?

- To zawsze są wypadkowe. Bywało, że ja wybierałem miejsce, tekst. Bywało, że dyrektor dogaduje się z reżyserem czego potrzebuje w danym sezonie. Zdarzało się, że przyjmowałem jakieś zamówienie i to też jest nauka nowych tematów, ludzi. Pamiętam jak na zajęciach z Mikołajem Grabowskim nie mogłem się zdecydować jaki tekst chcę zrobić w danym semestrze i on dał mi anglosaską komedię. Byłem z tego bardzo niezadowolony, bo to był jeszcze taki okres artystowski a okazało się, że to jest świetna szkoła warsztatu.

"Dzieje grzechu", które reżyserował pan w kieleckim teatrze, to był pana pomysł?

- On wyszedł kilka lat wcześniej ode mnie i Radka Paczochy, rozmawialiśmy o tym z Piotrem Szczerskim, ale potem te rozmowy się rozmyły. Później on zobaczył mój "Układ" Kazana, spodobało mu się to i wróciliśmy do tych rozmów.

Wtedy uwierzył, że "Dzieje grzechu" można przełożyć na scenę w atrakcyjny sposób?

- Na to wygląda, chociaż wiem, że się bardzo bał się tej premiery, tego jak wyjdzie Żeromski w Żeromskim.

Był pan bardzo aktywnym reżyserem, nie żal było zamieniać to na dyrektorowanie?

- Miałem różne etapy, bywało, że robiłem po jednym spektaklu w roku i nie chciałem więcej. Widocznie potrzebowałem tego czasu dla siebie. Miałem taki moment, że podróżowałem po Europie i oglądałem spektakle w Londynie, Moskwie czy Paryżu. Potrzebowałem takiego lustra by potem móc to odnieść do siebie. Był moment, do którego wolałem zbierać i obserwować a potem rzeczywiście przyszły lata, gdy zacząłem bardzo intensywnie reżyserować. To też jest bardzo ciekawe doświadczenie. Teraz wiem już przynajmniej jaki jest mój rytm i ile mogę w roku zrobić dobrych spektakli.

Ze wszystkich jest pan zadowolony?

- Nie, nigdy tak nie jest i chyba nie ma reżysera, który by tak powiedział. No chyba, że jest skończonym megalomanem. Wręcz uważam, że reżyser powinien się czasami zdobywać na takie artystyczne misje samobójcze żeby coś niemożliwego spróbować. Ja też coś takiego mam na swoim koncie.

Jaki tytuł pan wymieni? (śmiech)

- Inne pytanie proszę.

Co sprawiło, że zdecydował się pan startować w konkursie na dyrektora kieleckiego teatru? Po Kielcach krążyły plotki, że został pan wybrany i wręcz namaszczony przez dyrektora Szczerskiego.

- Do mnie też dotarła ta informacja i jeszcze teraz, niedawno, ktoś mi ją wiarygodnie potwierdził. Szczerze mówiąc to w dużej mierze zdecydowało, że wystartowałem w konkursie. Zacząłem o tym poważnie myśleć na przełomie czerwca - lipca. Wcześniej miałem zabookowane reżyserie na następne sezony, już wiedziałem co robię, kontrolowałem swoje życie. Ale pojawiła się taka informacja i prośba żebym to rozważył. Chwilę się z tym mierzyłem i... jestem tutaj.

I wszystko wywróciło się do góry nogami.

- Wywróciło się, jest w trakcie wywracania się. Ja się tylko z boku przyglądam temu, co się dzieje w moim życiu i nie nad wszystkim mam kontrolę. To jest tak jakbym dostał trochę nową tożsamość ze względu na rolę, którą teraz mam. Nawet jeżeli wszystkich znam w teatrze to ta rola powoduje, że relacje się troszkę zmieniają. Przyglądam się temu z lekkim rozbawieniem i nie chcę się w tej roli specjalnie rozsiadać, bo już widziałem kilku dyrektorów, którzy stracili dystans do siebie. To nie są sympatyczne widoki. Staram się przeprowadzić tutaj, ale nawet nie zdążyłem się rozpakować i nie wiem, kiedy to zrobię. Na razie całe dnie spędzam w teatrze. Mam wyobrażenie jak moje życie będzie wyglądało, ale jednocześnie widzę jak wszystko się przez ostatnie tygodnie weryfikuje. Więc po prostu działam i patrzę, co z tego wyniknie.

Co pan zastał w teatrze, zaskoczyło pana coś?

- Z jednej strony teatr znam od strony reżysera. A teraz poznaję go do strony osoby, która organizuje pracę innym. Są rzeczy dobre, ale też wiadomo, że Piotr był chory i ten okres bez dyrektora spowodował, że ileś spraw się nawarstwiło, ileś decyzji trzeba podjąć, najróżniejszych administracyjnych, artystycznych, małych i dużych i wszystkimi sprawami zajmuję się naraz by zdążyć z nimi w tym sezonie. Myślałem, że za 2 -3 miesiące uda mi się wytyczyć nowe tory, ale wymaga to więcej czasu.

Na razie teatr realizuje plan przyjęty przez poprzednika.

- Tak, jeszcze w marcu odbędzie się zaplanowana przez Piotra Szczerskiego premiera Levina "Każdy chce żyć". Później w próby wchodzi Remigiusz Brzyk i będzie realizował nowy tekst Tomasza Śpiewaka, którego tekst wygrał w ubiegłym tygodniu w plebiscycie TVP Kultura i zdobył główną nagrodę na Boskiej Komedii. Na razie umówiliśmy się, że punktem wyjścia do tego tekstu będą Kielce. Opowiadam im o moich doświadczeniach, o anegdotach, które słyszę, o tematach, które wydają mi się istotne i obaj uznali, że może to być dobry materiał na spektakl. Nie chcą nazywać tego wprost sztuką o Kielcach, miasto będzie raczej inspiracją, zobaczymy jaki będzie efekt. Próby zaczynają się po premierze Levina.

W tym sezonie będzie jeszcze jedna premiera?

- Chciałbym by zaprezentował się tu młody człowiek - krakowska szkoła teatralna ma nam polecić studenta lub absolwenta, opiekę artystyczną będzie sprawował Krystian Lupa. Do marca będę domykał tytuły przyszłego sezonu, już w całości mojego.

Czego możemy się spodziewać?

- Zaczniemy "Wampirem" Reymonta. To ja będę reżyserował. Chciałem nawet to komuś podrzucić, bo planowaliśmy tę realizację z Piotrem Szczerskim, ale w grę wchodziły tak odległe terminy, że postanowiłem zrobić to sam, skoro już jest to przegadane. Równolegle ze mną będzie pracował Grzegorz Wiśniewski, zaproponował mi współczesne teksty na małą scenę, jeszcze rozmawiamy, który wybierzemy. Będzie też Mikołaj Grabowski, domówiliśmy termin a na początku roku będziemy rozmawiać co to będzie. Na końcówkę sezonu umówiliśmy się z Wiktorem Rubinem, który zna zespół i lubi go. Jest jeszcze kilka osób, z którymi umówiłem się na pracę w przyszłym sezonie, ale teraz sprawdzam jakie są możliwości organizacyjne żebyśmy mogli wypuścić więcej premier i zależnie od tego będę ustalał co jeszcze: klasyka czy współczesność.

W nowym sezonie pojawi się komedia?

- Są takie propozycje w repertuarze więc nie ma potrzeby przygotowania kolejnej. Nie jestem wrogiem komedii, one są bardzo dobrą szkołą warsztatu jeśli są zrobione dobrze, złe potrafią zdemoralizować aktorów. Komedie są potrzebne, ludzie tego oczekują. A to jest związane także z możliwościami technicznymi teatru. Chciałem w tym sezonie zaprosić trzy dobre spektakle i okazuje się, że nie mogę tego zrobić, bo scena nie wytrzyma obciążenia scenografii, może się zawalić. Potrzebny jest remont by teatr mógł sprawnie działać.

Remont wymaga porozumienia z właścicielami części udziałów w kamienicy teatralnej, z którymi spotyka się pan w tej sprawie.

- Rzeczywiście. Mam nadzieję, że jesteśmy na dobrej drodze, nie chcę wchodzić w szczegóły, ale jestem optymistą.

***

Michał Kotański - ma 39 lat. Absolwent Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Studiował również filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Był asystentem Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdy, Jerzego Golińskiego, Mikołaja Grabowskiego, Krystiana Lupy, Andrzeja Seweryna, Rudolfa Zioły, Achima Freyera.W 2003 zadebiutował "Polaroidami" Ravenhilla w Starym Teatrze w Krakowie. Reżyserował potem w teatrach całej Polski - w Zielonej Górze,Jeleniej Górze, Płocku , Warszawie, Krakowie. Od listopada 2015 roku jest dyrektorem kieleckiego teatru dramatycznego.

*

Michał Kotański prywatnie. Lubi dobre kino, filmy w formacie blue reya ogląda najchętniej w domu, bo ceni dobrą jakość. Co tydzień kupuje minimum trzy książki, tylko na kindla by czytać także podróżując. Nowym hobby jest konsola do gier, w grach docenia umiejętności scenarzystów i reżyserów. Stara się biegać, w Warszawie mieszka koło lasu i jest to łatwiejsze. Kielc jeszcze nie poznał, bo na razie nie ma na to czasu.

Lidia Cichocka
Echo Dnia
5 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...