Drugie życie

Rozmowa z Mają Kleczewską.

Kiedy pierwszy raz jechałam do Wałbrzycha, płakałam. Ktoś wtedy do mnie podszedł w pociągu i zapytał, dlaczego? Powiedziałam, że nie wiem, że jakoś mi smutno. Płakałam tak godzinę nie wiadomo na jaki temat. Miałam chyba wrażenie, że rozstaję się z dotychczasowym życiem. Kiedy potem miasto chciało mi dać mieszkanie, znów się rozpłakałam i przerażona powiedziałam: - Nie, dziękuje. Przecież nie mogę tu zostać na zawsze! Tymczasem to właśnie w Wałbrzychu wróciłam do życia jako reżyserka, zakochałam się i poznałam, obecnie już byłego, ale jednak męża, z którym mam dwóch synów. To była życiowa przygoda, teatralnie i prywatnie.

Z reżyserką Mają Kleczewską rozmawia Mike Urbaniak.

Mike Urbaniak: Wałbrzych przywrócił cię do życia?

Maja Kleczewska:  Jak pamiętasz, wygrałam w 2002 roku pewien konkurs w Krakowie.

- Twój spektakl "Noże w kurach" Davida Harrowera, który zrobiłaś w Teatrze im. Juliusza Słowackiego dostał o lokalnej "Gazety Wyborczej" tytuł "Żenada Roku".

- Właśnie, i stwierdziłam w związku z tym, że muszę skończyć z teatrem i zmienić zawód. Wyjechałam do Turcji i zajęłam się pilotowaniem wycieczek. Teatr wydawał się być zamkniętym rozdziałem w moim życiu.

I wtedy zadzwonił do ciebie Piotr Kruszczyński.

- Słuchaj, zostałem dyrektorem teatru w Wałbrzychu - mówi. Ja: - Gdzie? On: - W Wałbrzychu! I sytuacja tutaj nie jest za dobra. Może przyjedziesz? Powiedziałam, że nie ma takiej możliwości, bo pożegnałam się z teatrem, a poza tym Wałbrzych jest chyba bardzo daleko i ja się tam nie wybieram.

Nalegał.

- Mówił, że to będzie niezobowiązująca wizyta: - Przyjedź, rozejrzysz się, pogadamy. Skoro dobry kolega jeszcze ze szkoły teatralnej tak bardzo prosił, nie miałam wyjścia. Spakowałam walizkę i ruszyłam w drogę. Z Warszawy jechałam wiele godzin, zbyt wiele. Wysiadałam wymęczona z pociągu i zobaczyłam neon "Hotel Sudety", ale świeciło się tylko "udety", "S" nie działało. Wzięłam taksówkę i dotarłam do teatru. Budynek był w takim stanie, że trudno to opisać: farba odchodziła ze ścian, wszędzie był grzyb, a fotele na widowni trzeszczały. Już nie mówiąc nawet o sytuacji w pokojach i stanie sanitarnym łazienek; w oknach żadnej firanki, nie ma ręczników, dramat. Piotr mówi: - Maja, nie przejmuj się. Idziemy na spektakl. To był jakiś Witkacy. Na scenie dziesięć osób, na widowni sześć. Włącznie z nami. Po przerwie połowa wyszła. Mówię: - Piotrek, to jest niemożliwe. Przecież tu się nic nie da zrobić. On na to: - Pomyślmy, może coś się uda. Na moją propozycję, żeby się przejść po mieście, usłyszałam: - To nie jest dobry pomysł, bo tu jest bardzo niebezpiecznie, szczególnie po zmroku. Nie można było wyjść, bufetu też nie było. Udaliśmy się więc do kuchni w celu zaparzenia herbaty.

Krótko mówiąc, niewesoło.

- Do momentu, kiedy przyjechał Mariusz Stachowiak, serdeczny przyjaciel Piotra, fotograf, wspaniała, nieżyjąca już niestety postać. Mariusz podobny był do wychudzonego ptaszyska: miał ogromny nos i szponiaste palce. Rozejrzał się wkoło i wypalił z właściwym sobie entuzjazmem: - Co za wspaniałe miasto! Jestem zachwycony! Patrzymy na niego jak na wariata, a on ciągnie dalej: - Słuchacie, tu nic nie ma! Ruina! Górnicy, biedaszyby! Będziemy chodzić po hałdach, po kominach! Jakie to inspirujące! Wtedy uznaliśmy, że musimy się jednak napić wina i zacząć zastanawiać, co by można tu wystawić. Wiedzieliśmy, że Szekspir to raczej nam widowni nie wypełni i padł pomysł, że może "Lot nad kukułczym gniazdem" Dale'a Wassermana. - O! To będą kojarzyć! - zawyrokował Piotrek. I tak się zaczęło.

Wszystko dzięki entuzjazmowi Mariusza Stachowiaka?

- Absolutnie, bo on nam uświadomił, że można w Wałbrzychu zrobić coś - jakby to powiedzieć - rewitalizującego. W tej biedzie, w tym bezrobociu, w tym mieście, gdzie psy dupami szczekały i do którego nikt nie przyjeżdżał. Wtedy już się nie zastanawialiśmy czy robić, ale jak robić.

I jak przyciągnąć ludzi, jak dać znać, że teatr żyje.

- Najpierw chcieliśmy na dachu teatru zamontować wielkie balony, ale okazało się, że wypełnienie ich helem będzie bardzo drogie. Potem wpadliśmy na pomysł, by latać nad miastem helikopterem i rozrzucać ulotki, ale okazało się, że helikopter nie ma gdzie w Wałbrzychu wylądować. Stanęło na tym, że jeździliśmy, ubrani w piżamy, białym autobusem po mieście.

Jak zareagował zespół?

- Na propozycję jeżdżenia po mieście w piżamach zareagował wspaniale. To w ogóle byli bardzo otwarci ludzie, ale szłam na pierwsze spotkanie z nimi z poczuciem, że to się nie uda. To wynikało po części z niedobrych doświadczeń ze "Słowackiego", gdzie entuzjastycznie przekonywałam aktorów, a wyszła z tego żenada roku. Tym razem to ja byłam pesymistką. Tak na wszelki wypadek. Mówiłam: - Wiecie, film z Jackiem Nicholsonem jest taki świetny, to po co my ten spektakl mamy robić? Nam się to nie uda. W odpowiedzi słyszałam: - Może jednak spróbujmy?

Spróbowaliście.

- Zaczęliśmy czytać tekst i rzeczywiście dość szybko zażarło. Aktorzy bardzo chcieli, bo nie mieli naprawdę nic do stracenia. Poza tym, wyjść wieczorem nie ma gdzie, więc pracowaliśmy nieustannie. Po próbach przenosiliśmy się do kuchni i tam trwały niekończące się dyskusje i biesiady. Wszystko było wspólne: mała lodówka, mała kuchenka i rano kolejka do łazienki jak na koloniach.

Kiedy porzuciłaś swój urzędowy pesymizm i poczułaś że jednak coś dobrego z tego będzie?

- Kiedy pojechaliśmy do Stronia Śląskiego, gdzie mieścił się najbliższy szpital psychiatryczny, bo skoro aktorzy mają grać schizofreników, to muszą ich poznać. Na miejscu okazało się, że nie chcą nas wpuścić. Rozpętała się awantura, że po co, że jaki teatr, że nie ma mowy, że co nas to obchodzi i ogólnie do widzenia państwu. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nami lekarz, który mówi, że właśnie się zwolnił z pracy i może nas zaprowadzić przed wyjściem na jeden z oddziałów. My oczywiście bardzo chętnie. Prowadzi nas przez ponury park do ostatniego szarego budynku, otwiera jedną kratę, drugą, trzecią i mówi do oddziałowej: - Państwo z teatru chcieli poznać naszych pacjentów. I znika. Oddziałowa na nas patrzy. Ale co robić? Mówi w końcu: - Proszę, proszę bardzo. Ruszamy i widzimy rzeczy straszne: trzydzieści osób na pięciu metrach kwadratowych, ktoś leży pod kaloryferem, nie ma niczego oprócz koców, raz na godzinę wydawany jest każdemu jeden papieros i przez cały dzień tona leków, żeby schizofrenicy spali, bo jak śpią to nie ma kłopotów. Wyszliśmy stamtąd wstrząśnięci, z postanowieniem, że tak nie może być. Mariusz Stachowiak natychmiast znalazł jakąś panią z radia, której postanowił wszystko opowiedzieć. Wracaliśmy potem do naszych pacjentów wielokrotnie, piekliśmy im ciasta i nawet zabraliśmy na wycieczkę do lasu, bo oni w ogóle nie wychodzili przez lata na zewnątrz. Potem była wizyta w teatrze, na próbie i spektaklu. To był wielki zastrzyk poczucia sensu. Nie myśleliśmy już o tym, czy "Lot nad kukułczym gniazdem" się spodoba, ale o tym, że robimy coś fajnego i ważnego.

Zaangażowałaś też do spektaklu mieszkańców.

- Ogłosiliśmy casting i przyszło ponad pięćdziesiąt osób, co nas zaszokowało, bo spodziewaliśmy się trzech. Rozmawialiśmy z nimi o wszystkim. Jeden z panów powiedział: - Urodziłem się, potem byłem młody, potem dojrzałem, założyłem rodzinę, całe życie pracowałem i marzę teraz, by zagrać z teatrze. I zagrał.

A do teatru zaczęła przychodzić publiczność.

- Bo tym białym autobusem w piżamach przejechaliśmy całe miasto. Najbardziej lubiliśmy wpadać do supermarketu w niedzielę. Łapaliśmy ludzi i mówiliśmy: - Przyjedzie pani do teatru? I słyszeliśmy: - Ojej, chętnie. Wałbrzyszanie polubili swój teatr.

W "Locie nad kukułczym gniazdem" McMurphy'ego zagrał gościnnie Maciej Wojdyła. Dlaczego?

- Bo chciałem mieć choć jednego aktora, którego znałam, i który w razie czego będzie mnie ratował przez tamtejszym zespołem. Potrzebowałam bratniej duszy i padło na Maćka. Poza tym zawsze jest dobrze wprowadzić do znającego się zespołu kogoś nowego, to odświeża.

Scenografię zrobiła Katarzyna Paciorek, a muzykę Paweł Kolenda.

- Z Pawłem pracowałem wcześniej i dobrze go znałam. Z Kasią też znałyśmy się jeszcze z Krakowa. Wiesz, ja byłam w takim stanie, że chciałam zaprosić do Wałbrzycha jak najwięcej ludzi, których znam, i którzy zgodzą się tam w ogóle pojechać.

Jak reagowali na twoje propozycje?

- Niezbyt entuzjastycznie, bo wtedy Wałbrzych nie kojarzył się absolutnie z niczym. Tylko, że daleko i wielka bieda.

Łukasz Drewniak napisał o "Locie": "Spektakl jest okrutną wiwisekcją ludzkiej opresji. Ze stłamszonego świata, jaki zbudowała [Maja Kleczewska] nie ma ucieczki, chyba, że poza teatr".

- Bo to było o opresji, o poczuciu uwięzienia. W Stroniu Śląskim zetknęliśmy się z czymś absolutnie nieludzkim i chciałam to przenieść na scenę. Do tego ten Wałbrzych w wszechogarniającym poczuciem beznadziei. Sama czułam się tam opresyjnie.

Radykalnie zmieniłaś zakończenie "Lotu". Wódz Bromden, grany przez Mariusza Stachowiaka, wywozi McMurphy'ego ze szpitala na wózku i obaj uciekają w miasto. Dlaczego?

- Bo kiedy próbowaliśmy klasyczne zakończenie, nie czuliśmy żadnej satysfakcji. McMurphy umiera, gasną światła - smutno nam było potem, kiedy siedzieliśmy w kuchni. Mieliśmy poczucie pustki, że wszystko po nic. Pewnego dnia postanowiłam, że oni muszą jednak uciekać. - Biegnijcie chłopaki! Biegnijcie! - krzyczałam i oni zwiewali z teatru w te wałbrzyskie śniegi i hałdy, ledwo oświetlone przez zwykle popsute latarnie.

W spektaklu grała trójka aktorów, która w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu jest do dzisiaj: Irena Wójcik, Ryszard Węgrzyn i Dariusz Skowroński. Jak ci się z nimi pracowało? I dlaczego Mariusz Stachowiak, który nie był aktorem tylko fotografem, zagrał u ciebie?

- Ireny, która grała siostrę Ratched, na początku trochę się bałam. Była skryta i wydawała mi się niemiła. Ten obraz na szczęście szybko okazał się fałszywy. Irena była skupiona, precyzyjna i kompletnie oddana pracy. Mówiłam: - Irena, kończymy, syn czeka w domu. - Trudno - odpowiadała. - Będzie musiał dzisiaj ugotować sobie sam. Próbujmy.
Z Rysiem Węgrzynem uwielbiałam pracować, bo zawsze mnie zaskakiwał, ale zaczęliśmy naszą teatralną przygodę od straszliwej kłótni, bo Rysiek nie chciał zagrać Doktora Spiveya. - Nie będę tego grał, bo to nudna rola, a poza tym on wchodzi właściwie do jednej sceny! - krzyczał. Ja na to: - To w takim razie nie mam dla pana propozycji! (bo wtedy byliśmy jeszcze na pan/pani). - Ale ja i tak w tym zagram! - kontynuował. - Tak? A kogo pan zagra, skoro role wszystkich pacjentów już rozdzieliłam?! - Wymyślę sobie własnego pacjenta, który myśli, że jest lekarzem! Bardzo mi się to spodobało. Rysio to nieposkromiona wyobraźnia. Wszystko dla niego jest możliwe, nawet najdzikszy pomysł.
Darka Skowrońskiego od razu pokochałam, bo zgodził się zagrać Doktora Spiveya, którego nie chciał grać za żadne skarby świata Rysio. Darek z kolei nie chciał grać Wodza Bromdena. Bardzo go to męczyło, ale że jest człowiekiem wielkiej kultury, nie powiedział mi tego wprost, tylko zauważył mimochodem, że na Indianina to on nie wygląda. I kiedy nie było go na jakiejś próbie, nagle spojrzałam na Mariusza Stachowiaka, który robił zdjęcia i zobaczyłam w nim Indianina. - Mariusz, idź na scenę grać Wodza Bromdena! - zarządziłam. - Ale co mam robić? - Zamiataj, głównie zamiataj! I kiedy Darek wrócił, powiedziałam mu: - Mariusz tak świetnie zamiata, że będzie Wodzem, a ty zagrasz Doktora. Wszyscy byli przeszczęśliwi.

Spektakl został bardzo dobrze przyjęty i zgarnął kilka nagród: na Kaliskich Spotkania Teatralnych i na katowickich "Interpretacjach". Poczułaś wtedy, że jednak będziesz zajmowała się teatrem?

- Tak, postanowiłam dać sobie szansę, ale czułam też, że to, co zrobiłam w Wałbrzychu było jednorazowe, że to nie może być patent na mój teatr w ogóle.

Rok później wystawiłaś kolejny spektakl Teatrze Dramatycznym im. Szaniawskiego - "Czyż nie dobija się koni?" Horace'a McCoya. Znowu mocno osadzony w Wałbrzychu i znowu inspirowany filmem.

- Bo zaczęłam lepiej rozumieć to miasto, kondycję ludzi, którzy byli w takiej sytuacji, że aby przetrwać, liczyli na cud w postaci wygranej w totolotka albo innym konkursie. "Czyż nie dobija się koni?" pasowało do tej rzeczywistości idealnie. Sytuacja w Wałbrzychu przypominała Wielki Kryzys w Ameryce, a podczas kuchennych rozmów zgodziliśmy się, że gdyby w Wałbrzychu ogłosić konkurs taneczny z dużą wygraną, zgłosiliby się do niego wszyscy. Trop filmowy kontynuowałam dlatego, żeby nie stracić tych widzów, którzy przyszli na "Lot".

Glorię zagrała Agnieszka Warchulska, a Roberta - Piotr Kondrat.

- Agnieszka Warchulska bardzo chciała przyjechać z Warszawy do Wałbrzycha i zagrać Glorię, a Piotr, to był czas mojego zakochania. Kiedy pierwszy raz jechałam do Wałbrzycha, płakałam. Ktoś wtedy do mnie podszedł w pociągu i zapytał, dlaczego? Powiedziałam, że nie wiem, że jakoś mi smutno. Płakałam tak godzinę nie wiadomo na jaki temat. Miałam chyba wrażenie, że rozstaję się z dotychczasowym życiem. Kiedy potem miasto chciało mi dać mieszkanie, znów się rozpłakałam i przerażona powiedziałam: - Nie, dziękuje. Przecież nie mogę tu zostać na zawsze! Tymczasem to właśnie w Wałbrzychu wróciłam do życia jako reżyserka, zakochałam się i poznałam, obecnie już byłego, ale jednak męża, z którym mam dwóch synów. To była życiowa przygoda, teatralnie i prywatnie.
Myślę też o wigiliach w Domu Aktora, barszczu z uszkami dzielonymi między wszystkich, kotach Węgrzynów, Piotrku Tokarzu, który ćwiczył Bacha na pianinie, Darku Maju, który zakochiwał się w Marcie Ziębie i innych historiach miłosnych. Działy się tam rzeczy cudowne.

W Wałbrzychu zaczęłaś także współpracę z dwiema osobami, z którymi potem zrobiłaś wiele spektakli.

- Do licznych scen tanecznych w "Czyż nie dobija się koni?" potrzebowałam choreografa. Piotrek Kruszczyński polecił mi Mikołaja Mikołajczyka, którego wtedy nie znałam. Pojechałam do niego do Poznania i czekałam pod drzwiami, a on mnie nie chciał wpuścić, bo co to za baba się do niego dobija. W końcu się poznaliśmy i przegadaliśmy dziesiątki godzin. To było wspaniałe spotkanie. Ciągle się kłóciliśmy i byliśmy żądni ekstremalnych przeżyć, a aktorzy dzielnie znosili okrutne i niekończące się próby choreograficzne.
Z kolei Kasia Borkowska do mnie zadzwoniła i powiedziała, że chciałaby ze mną pracować. - Propozycję mam taką: Wałbrzych - mówię. Na to Kasia: - No trudno, jadę. Wtedy zaczęła się nasza trwająca dziesięć lat przygoda. Kasia robiła scenografie do wszystkich moich spektakli, a Mikołaj do wielu robił choreografię. Myśmy się w Wałbrzychu po prostu w sobie zakochali. Po "Czyż nie dobija się koni?" wyjechaliśmy razem robić "Czajkę" w Jeleniej Górze.

Wyjechaliście i już do Wałbrzycha nigdy nie wróciłaś.

- Porwało mnie życie, kolejne spektakle: "Makbet" w Opolu, "Woyzeck" w Kaliszu, "Sen nocy letniej" w Krakowie, "Fedra" w Warszawie. Nie było czasu, nie było jak. Po latach zadzwonił do mnie z propozycją Sebastian Majewski, ale czułam, że nie mogę wrócić do Wałbrzycha, bo też ten teatr jest gdzieś indziej. To był czas Strzępki i Demirskiego, robił już Krzysiek Garbaczewski. Pomyślałam, że Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu jest miejscem inicjacyjnym i takim powinien pozostać, że nie jest po to, by w nim trwać, ale by zaczynać, przeżywać coś mocnego i zostawiać dla kolejnych. Niech ludzie mają tam mocne początki.

Ty miałaś tam z pewnością mocny drugi początek.

- Kiedy prowadziłam zajęcia na krakowskiej PWST, mój ówczesny student Paweł Świątek powiedział: - Jako dziecko, widziałem twoje spektakle w Wałbrzychu. Jako dziecko! Rozumiesz? On mnie tym dzieckiem zabił, bo uświadomił mi, ile już lat upłynęło. Wałbrzych to dzisiaj dla mnie stary film. Stary, ale dobry.

Maja Kleczewska - (ur. 1973) jest jedną z najważniejszych, najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich reżyserek teatralnych. Ukończyła psychologię na UW i reżyserię dramatu w PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Zadebiutowała w 2000 i od tego czasu wyreżyserowała w Polsce i za granicą 30 spektakli wzbudzających skrajne opinie krytyki i widzów. Uważa się ją za specjalistkę od Elfriede Jelinek, której teksty wystawiała niejednokrotnie. Jest laureatką wielu nagród, m.in. dwukrotnie Lauru Konrada i Paszportu "Polityki". Niedawno wystawiła "Czekając na barbarzyńców" ("Warten auf die Barbaren") według Johna Coetzeego w Deutsches Schauspielhaus w Hamburgu (premiera 22 stycznia 2016 r.), a obecnie pracuje nad operą "Głos ludzki" Francisa Poulenca z librettem Jeana Cocteau, której premiera będzie 16 kwietnia w Teatrze Wielkim w Warszawie.

Rozmowa powstała na zamówienie Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu do publikacji "Szaniawski. Monografia Teatru Dramatycznego 1964-2015" pod redakcją Doroty Kowalkowskiej, wydanej przez Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu przy finansowym wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Mike Urbaniak
Pan od Kultury
2 lutego 2016
Portrety
Maja Kleczewska

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...