Dwie Szeherezady

Lubiewo - reż: Piotr Sieklucki - Teatr Nowy w Krakowie,

Pod sufitem - muzeum miękkiej zbroi. Garsonki, gacie grube, cienkie, spodnie na co dzień i od święta, portki, ażurowe podkoszulki, spódnice długie oraz mini, szale, chustki, suknie zapinane z przodu lub z tyłu, tysiąc koszul, szlafroki frote, miłe w dotyku - miłe jak tamte w miejskim szalecie spełnione z kimś chętnym marzenia, jeszcze płaszcze na zimę, lato, jesień i wiosnę, jeszcze kurtki grube i wiatrem podszyte, jeszcze pledy i gdzieś ukryte pończochy, tak, pończochy muszą gdzieś tam zwisać, bo przecież były kluczowe.

Więc to i cała nieogarniona papuzia reszta na żerdziach pod sufitem, reszta ciężka do nazwania - a wszystko na najwyższym pułapie tandety. Trzeciorzędne kroje, przaśne gatunki materii, kolory typu "płody ziemi". Bieda, lecz migotliwa - mimo wszystko rarytasy czasów, kiedy Polska była myszą. Odzieżowa lichota końca lat siedemdziesiątych, początku osiemdziesiątych.

Tyle im nad głowami zostało z epoki świetności, gdy o zmierzchu ruszali do parku, do miejskich szaletów, w pobliże szemranych knajp - na łowy. Nostalgiczne muzeum gejowskiej zbroi. Czas przeszły, dokonany, kruszejący w zamarłych fatałaszkach. Niebo niegdysiejszej rozpusty. To im zostało, Patrycji i Lukrecji - starym ciotom na bocznym torze, z nocy na noc coraz intensywniej zbędnym, czekającym na koniec - Krystyna Czubówna będzie o nich z głośników mówić jak o egzemplarzach wymierającego gatunku zwierząt. Tak, tylko dzielne, wierne zbroje w górze im zostały. I jeszcze coś. Język. Więc gadają. Patrycja grana przez Edwarda Kalisza i Lukrecja w wybornym wydaniu Pawła Sanakiewicza - tonąc, chwytają się słów.

Gadają, wygadują niewiarygodne historyjki, fechtują bredniami, konfabulują, podśpiewują, raz jeszcze odtańcowują stare swe przygody świńskie. Ile w tym prawdy? Jakby rzekł poeta: Kto mówi o prawdzie! Do jutra przetrwać jakoś - oto wszystko. Inny klasyk dodałby: Nie ważne, jak było - ważne, jak się opowiedziało. A w tym przez Piotra Siekluckiego wyreżyserowanym "Lubiewie" Michała Witkowskiego gada się mięsiście, we wszystkich odcieniach każdego koloru i goryczy każdej. Gada się szeroko, czasem na odlew, innym razem cieniuteńko. Gada się gębami i gada się ciałami - napowietrznym pląsem miękkich nadgarstków, dygotem otłuszczonych brzuchów, wystających spod kusych koszulin, wiecznym wycieraniem potu z łysej głowy Lukrecji, jak mantra powtarzającym się poprawianiem siwiejących baków Patrycji, wszystkimi grymasami świata i wzruszającą, iście zapaśniczą walką gardeł z naturą o to, by choć na sekundę wepchnąć zgruchotane gorzałą barytony w słodki sopranowy rejestr. Gadają, gadają, gadają. Żeby nie słyszeć czasu o zmierzchu, gdy nie ma już dokąd pójść. Gadają kaskadami gęstych zdań. Gadają ruiną swych skór.

O hipnotycznym chamstwie rosyjskich żołnierzy, o pierwszym razie, o kwaśnej woni szaletów i sponiewieranych ciał, o zapachu wszystkich niemytych dusz, o strategiach łowów, o sposobach na heteryków, o zawsze cuchnących śmiercią nocach z "lujami", o tym nieszczęśniku, którego być może zabiły na kanwie swego bydlęcego pożądania i o całej, przecudownej menażerii ciot - ciem w kokonach tanich wód kolońskich, o twarzach pod pudrami, co nie chciały się trzymać czerwonych od gorzały nosów... Tego ostatniego Patrycja i Lukrecja nie opowiedziały? Wymyśliłem tragikomedyjkę opadającego pudru? Być może. Ale nie wymyśliłem gadania o umieraniu, o tym, jak plemię nocnych seksoholików zdychało na AIDS. Ciota za ciotą, ćma przy ćmie. Tu seans Siekluckiego robi się cierpki, ciemny. Gadanie pod niebem zamarłych fatałaszków okazuje się być w istocie narracją pożegnalną, litanią seksualnych sybarytów, elegią na odejście czasów, kiedy najtandetniejsza ciota bywała bogiem kabin w szaletach, a jej rodacy mieli fantastyczne poczucie brudu.

Gadają tak. Przez godzinę i kwadrans. Gadają bez złudzeń, pięknie, potwornie, bezradnie, czekając na koniec. Przychodzą do nich czasem widma: chłopiec z dmuchaną kaczką, zjawiskowy tancerz. Gadają, gdyż ufają, że gadanie ocala. Dobrze pamiętają, że życia Szeherezady tyle, ile jej bajania. Mówią, bo ich tajna księga z tysiąca i jednej nocy dawno temu na amen wystygłych świństw uczy: Na końcu jest słowo, jak było na początku.

Paweł Głowacki
Dziennik Polski online
9 listopada 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...