Dwubiegunowe Maski
13. Międzynarodowy Festiwal Teatralny MaskiGdyby jakość zakończonego w niedzielę 13. Festiwalu Teatralnego Maski zmierzyć tak, jak oblicza się wskaźnik nierówności społecznej - mierząc rozwarstwienie dochodów - okazałoby się, że w ciągu kilku dni mieliśmy i skrajną biedę, i bizantyjski przepych. Na Maskach te dwa bieguny silnie się odpychały
Artystyczna nędza dotknęła stołecznych Niewinnych Chłopców i Zbigniewa Hołdysa, w luksusie pławił się kijowski Teatr Dakh i Vladislav Troitskyi. I tak jak duże rozwarstwienie dochodów zwiastuje społeczne niepokoje, tak przepaść między Hołdysem a Troitskyim powinna zaniepokoić organizatorów Masek. Mdłości i rozkosz to bardzo niedobre połączenie.
"Prawo McGoverna" Niewinnych Chłopców z Warszawy - debiut Zbigniewa Hołdysa w nowej roli - miał być teatralnym thrillerem. Mamy porywacza, porwanego i piwnicę. Sykstus Wagner więzi adwokata McGoverna, by pomścić śmierć ojca pisarza. Wagner senior zginął porażony listem mecenasa, w którym ten oskarżył go o plagiat, zagroził postępowaniem sądowym i milionowym odszkodowaniem. McGovern reprezentował wydawnictwo, które - planując wydanie kolejnego dzieła Dona Browna (tego od "Kodu Leonarda da Vinci") - obawiało się nowej książki Wagnera seniora. Przez grubo ponad godzinę trwa oskarżycielski, piętnujący podłość McGoverna monolog Sykstusa (w tej roli Tytus Hołdys), przeplatany uniwersalnymi rozważaniami o człowieczeństwie i zezwierzęceniu. Konstatacja jest prosta - McGovern to świnia. Adwokat (Tomasz Solich) odzywa się z rzadka, jakby zbierał siły, by po raz kolejny prosić o litość w płaczliwym skowycie "prooooszę ciiiiię". Później na scenę wpada brygada antyterrorystyczna - odpowiednik sądu Bożego, a McGovern okazuje się pedofilem, który molestował swoją kilkuletnią córkę. Jest jeszcze nagły zwrot akcji pt. "i wtedy się obudziłem" i jego zmodyfikowana wersja "to tylko film". Gdyby "Prawo McGoverna" było jakimś przewrotnym pastiszem, można by je jakoś znieść. Niewinni Chłopcy do tej historii podeszli jednak całkiem serio. Jeśli dodamy do tego porażająco sztuczne dialogi, jednowymiarową, ułomną psychologię postaci i potworne wręcz aktorstwo - na bilecie koniecznie powinien pojawić się dopisek: spektakl grożący śmiercią lub trwałym kalectwem. Tak właśnie wyglądał najgorszy spektakl tegorocznego (jeśli nie w ogóle wszystkich) Festiwalu Maski.
Na drugim biegunie był "Makbet" Teatru Dakh z Kijowa, o którym napisać znacznie trudniej (bo trudniej opisać rozkosz niż mdłości). Ukraińcy zafundowali widzom przeżycie bardziej mistyczne niż teatralne - rytualny obrządek inspirowany Szekspirem. Tak jak zapowiadano - były ręcznie tkane dywany, ukraińskie i dalekowschodnie kostiumy, rytualny taniec, ludowe maski, muzyka na żywo. Wszystko tak zasysające i intensywne, że szybko przenieśliśmy się nad parujące mokradła, by z bliska obserwować dramat władzy. Na ile spektakl, który powstał, gdy trwała Pomarańczowa Rewolucja, odwoływał się do współczesnej Ukrainy - bez znajomości ukraińskiego trudno stwierdzić. Nie to było jednak istotne. Vladislav Troitskyi, lider teatru Dakh, przeprowadził dowód na magię ludowości dla wątpiących. Jego "Makbet" był jak kadzielnica w kościele dla ateisty i mantra "Hare Kryszna Hare Kryszna Kryszna Kryszna Hare Hare" dla tych, co krisznowców uznają ze sektę.