Dygatowa

"Kalina" - reż. Agata Biziuk - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego Poznań

To nazwisko, tak użyte, to jeden z kluczy do przedstawienia. Pada w anegdocie, gdzieś na początku. Szare lata sześćdziesiąte, kolejka do mięsnego, oczywiście nie mieszcząca się w sklepie, wijąca się przed drzwiami, po ulicy.

Naprzeciwko balkon, na balkonie aktorka w peniuarze, z kawą. I szemrania, syki, obelgi. Że do roboty wstawać nie musi, w dupie się poprzewracało, podfruwajka jedna. Nie mówią o niej nazwiskiem znanym z teatralnego afisza i z filmowych czołówek: Jędrusik. Nie mówią Kalina, choć imię jest w użyciu na scenie, piosenka "Kalinowe serce" już powstała, albo powstanie za chwilę. Mówią "Dygatowa". Jak w gadaninie o nielubianej sąsiadce. O tej d., co porządnym mężczyznom rodziny rozbija. O tej, co by chciała być bóg wie czym, a trzeba ją ściągnąć na własny poziom, uzwyczajnić, poszarzeć. Niech się nie pyszni. Straszna moc bezinteresownej złości jest w tonie, melodii, brzmieniu tego wysyczanego nienawistnie nazwiska.

To już drugi ostatnimi czasy spektakl o Kalinie Jędrusik z jej imieniem w tytule. Trzy lata temu odbyła się premiera widowiska w warszawskiej Polonii. Było ono nade wszystko wieczorem piosenek przypominanych przez Katarzynę Figurę. Piotr Fronczewski czytał z taśmy teksty Stanisława Dygata, naśladując jego grasejowanie, Krzysztof Dracz również z offu wcielał się we Władysława Gomułkę ciskającego gromy na skandalistkę.

W "Kalinie" z poznańskiego Teatru Nowego, mamy prawdziwy skrzek towarzysza Gomułki w oryginalnym - i ryzykownym - numerze, gdy nagrane kawałki przemówienia pierwszego sekretarza wmontowane są w piosenkę Przybory i Wasowskiego "Utwierdź mnie". Ale to bodaj jedyna czysto kabaretowa sekwencja widowiska. Anna Mierzwa od pierwszych chwil swego muzycznego monodramu dość wyraźnie podkreśla, że nie będzie milutko. Że nie zależy jej na Kalinowych coverach. Gra mocną kobietę walczącą o maksymalną niezależność - od konwenansu, od środowiska, od opinii publicznej. Dostającą za to potężne kopniaki i nie ukrywającą, że boli - ale nie poddającą się i nie korzącą, nawet gdy ją to kosztuje odstawkę i wieczne piekło aktorskiego niespełnienia. Piosenki są tylko dodatkiem. Anna Mierzwa śpiewa wspaniale, ma bardzo dużą skalę głosu i cudowną swobodę zmiany charakteru dźwięku, niczym organowego rejestru. Ale liczy się to, co mówi i jak mówi. A scenariusz Magdaleny Zaniewskiej daje jej dobry materiał do prowadzenia tej opowieści w smaku wytrawnym. Nic tu nie jest sweet.

"Polska Marilyn. Tak mnie nazywają. Krótsza o pół metra, ale zawsze. Ciii.... Mówią, że Dygat to mój Arthur Miller. Niewiarygodne ciało poślubiło supermózg. Jest jednak różnica. Marilyn miała Kennedy'ego. Nam miłościwie panuje towarzysz Wiesław, a z niego taki Kennedy jak z mysiej pipy neseser".

Aktorka jest sarkastyczna, ostra, drwiąca, wiecznie agresywna, aż po granice nieznośności. Chwilami owszem, imituje głos Kaliny Jędrusik z jego jakby stałą dziecięcą melodyjką, ale pod krystaliczną jasnością barwy - nie słodyczą! - dźwięku skrywa się nieustannie fighterstwo, walka o siebie. Bez konwencjonalnych umowności. Gdy jest mowa o alkoholu, nie dostajemy komediowej etiudy kobietki na rauszu, tylko cztery lufy pod rząd - i agresję. Wejście w tematy najintymniejsze - strata córeczki, niespełnione macierzyństwo - przygotowane jest od strony dramaturgicznej znakomicie właśnie poprzez szczerość narracji nieustannie łamiącej dyskrecję i konwenans.

Anna Mierzwa długi czas ma na głowie perukę, w pewnej chwili zakłada suknie w groszki, mocno wciętą w talii, co czyni z niej niewysoką, nieco pękatą kobietkę, bardzo "Kalinową", jaką pamiętamy z filmów. Ta imitacyjność nie jest jednak nadużyta, a w pewnej chwili definitywnie bierze w łeb - po scenie, w której aktorka dosłownie rozsadza ciałem ciasną skrzynkę starego telewizora. Zdejmuje szpilki, staje bosymi stopami mocno na ziemi w jakiejś pozie rozpaczy, niezrealizowania, buntu, złości - czyjej, bohaterki spektaklu czy jego narratorki? Rola podlega ewolucji, Anna Mierzwa coraz mocniej odkleja się od postaci, w coraz większym stopniu tylko ją reprezentuje. Z dystansu - ale emocjonalnie gorącego - wkracza w opowieść o późnych latach Kaliny Jędrusik: jak zgrubiała, jak rozpaczliwie szukała swego miejsca na scenie i w życiu, jak jej słynną niesamowitą scenę miłości francuskiej z Olbrychskim w "Ziemi obiecanej" stary Wajda, remasterując taśmę, wyciął z filmu. Spada peruka, jasne włosy aktorki wyglądają jak siwe, źle nałożona szminka wykrzywia usta w nieprzyjemnym grymasie.

W ostatnich scenach Anna Mierzwa jest już w długiej sukni. W swojej sukni. Kończy piosenką "Ja nie chcę spać, ja nie chcę umierać", która nabiera tu niesamowitego wyrazu, także przez to, że wykonawczyni dodaje do niej szaloną wokalizę, już absolutnie własną, w najmniejszym stopniu nie krępowaną funkcją cytatu. Jeśli cała opowieść była o dobijaniu się niezależności, wolności, prawa do twórczego lotu, to ten końcowy numer jest pointą znakomitą. Tym bardziej, że zrealizowaną już poza słowami, w czystym żywiole muzyki i śpiewu.

Teraz łyk szampana: trzy lata temu w swoim Subiektywnym spisie aktorów teatralnych pisałem - do sprawdzenia w archiwach e-teatru - w notce o Annie Mierzwie, że jeśli ktoś ma być spadkobierczynią Kaliny Jędrusik, to właśnie ona. Nie mogłem się tu nie pochwalić; proszę wybaczyć próżność szczęśliwego krytyka. Ameryki zresztą nie odkryłem; okazało się, że od dawna interesowała się tą postacią, pisała o niej pracę magisterską. A odkładając już kieliszek z bąbelkami: takie dziedzictwo - temperamentu, zadziorności, ambicji - to oczywiście zaszczyt, ale i wyzwanie, i możliwy kłopot. Z rolami, z mieszczeniem się w repertuarze, w zespole, w reżyserskich wizjach. Kalina J. coś o tym wiedziała. Więc niech i temu, by tamtego złego doświadczenia nie powtarzać, posłuży poznański spektakl.

Jacek Sieradzki
www.e-teatr.pl
8 grudnia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...