Dyskretny urok ambiwalencji

"Przedwiośnie" - aut. Stefan Żeromski - reż. Paweł Łysak - Teatr Powszechny w Warszawie

Pustka bywa ponętna. Jest, na swój przewrotny sposób, klamrą spektaklu w warszawskim Powszechnym. Wita i żegna publiczność, subtelnie prowokuje, rządzi, rzec można. Udanie współgra z niezwykle oszczędną scenografia autorstwa Robert Rumasa, prezentującą w zasadzie kieszeń sceniczną flankowaną przez dwa ekrany.

Pustka jednak, na dłuższą metę, nie znosi próżni, więc Paweł Łysak, niemalże w setną rocznicę wydania „Przedwiośnia", konsekwentnie wypełnia ją ważkimi pytaniami o sens i wartość społecznego zaangażowania, oddając głos nie tylko Żeromskiemu, ale przede wszystkim tym, którzy zastanawiają się, czy i jak podążać drogą Cezarego Baryki, misternie rozpinając dramaturgię między retrospekcją rewolucjonistów a ambiwalencją aktywistów, tyleż uważnie co życzliwie biorąc pod sceniczną lupę rozterki tych ostatnich, nierzadko zresztą oddając im głos.

Spektakl narracyjnie wychodzi bowiem z widowni, z której autentyczni aktywista i aktywistka głoszą pokoleniowe credo. Brzmi tyleż dobitnie, co niepokojąco: „Mamy rację, ale być może jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ją ma". Ta niekoherencja staje się lejtmotywem spektaklu, w którym pada wiele otwartych pytań, wszystkie jednak oscylujące wobec zasadniczego. Czy w dalszym ciągu idzie o to, aby świat zmieniać? A jeśli tak, to czy po tylu doświadczeniach kolejnych pokoleń, należy to czynić licząc raczej zamiar podług sił, czy jednak, gdy czas sprzyja, rachować siły na zamiary?

Kluczowa postać Baryki jest wprowadzana na scenę, poniekąd stwarzana, przez wspomnianych społeczników, przedstawiana jako aktor, początkowo na scenie teatru, szybko jednak przechodzącej w dziejową. To zaproszenie ma jednak czytelne zawahanie w tle. Podmiot to czy przedmiot raczej? Pytanie o podmiotowość jest kolejnym istotnym, o ile nie najistotniejszym w narracji spektaklu, co znajduje dobitny wyraz w końcówce, kiedy osamotnionemu Baryce / Aktywiście pozostali aktorzy zaczynają seryjnie wciskać w ręce rozliczne aktualne obecnie hasła. Grający go Michał Czachor świetnie oddaje bezsiłę bohatera, stojąc w przywołanej scenie z nieśmiałym, przepraszającym uśmiechem, bezradno-bezwolny, raczej marionetka niż pełnokrwisty, świadomy wagi czasu i swojej w nim roli twórca raczej? To swoiste uprzedmiotowienie wybrzmiewa również w prezentowaniu postaci i podawaniu akcji, chętniej poprzez wykorzystanie narracyjnych opisów, czytanych niejako z offu, a nie poprzez gotowe, napisane przez Żeromskiego dialogi. Dystans wypiera tu neutralność, nierzadko posługując się groteską, choćby w kapitalnej scenie w Nawłoci, rozpiętej między Mickiewiczem a Gombrowiczem, między apoteozą a anihilacją ikony ikon tradycji – polskiego dworu, wszystko to z solidną porcją wnikliwej diagnozy społecznej Ledera w tle.

W tej inscenizacji bohaterowie czasu próby i naporu, zresztą raczej in spe, de nomine, niż de facto, są zdegustowani, zmęczeni i zniechęceni, dystansują się dywagując o szklanych domach, postrzeganych jako li tylko laboratoryjny, nierealny koncept w makroskali (znakomita scena w wykonaniu Arkadiusza Brykalskiego, który poza wszystkim, w innych momentach, daje wreszcie warszawskiej publiczności pokaz skali swojego głosu i talentu wokalnego, tak znanego choćby z Teatru Muzycznego w Gdyni), na pocieszenie przywołując spółdzielczość mieszkaniową, zrealizowaną miniaturę gigantycznego marzenia. Mniejsze jest łatwiejsze, dostępniejsze, bezpieczniejsze? Bezsprzecznie. Ale nie ma nic za darmo – więc pojawia się kolejne, niezwykle ważne, z pytań ewokowanych przez spektakl, mianowicie o współczesny kontekst społecznictwa, o konsekwencje ewolucji od rewolucjonizmu do aktywizmu, wreszcie o jego kondycję i skalę w tak wymagających, trudnych dla niepoddających się dyktatowi indywidualizmu czasach.

Inscenizacja w Powszechnym to swoiste warsztaty z pragmatyki idealizmu, solidnie poturbowanego w ostatnich latach, spychanego na margines, przegrywającego z racjonalizmem, poręcznie sformatowanym do zaludnionej przez tak zwanych profesjonalistów rzeczywistości. Idealizmem nierzadko ośmieszanym, niepopularnym, niestety. Ma to swoje oczywiste konsekwencje. Młodzi, pomni traumatycznych doświadczeń wstępnych pokoleń, w zdecydowanej mierze nie ulegają ideologiom, ale czy ich brak, paradoksalnie, również nią nie jest, jak w pamiętnej, zrealizowanej przez Jerzego Grzegorzewskiego, na progu wieku niechęci do wielkich aksjologicznych narracji, inscenizacji „Operetki"? Czyż potężniejące w skandowaniu słowo: nagość, nagość, nagość!, nie trwoży, szczególnie, gdy w miejsce nagości wstawimy równie ponętną nicość lub przywołaną już pustkę? Z jednej strony trudno się dzisiejszym kandydatom na Baryków dziwić, iż uważnie antycypując utopię, dostrzegają nieuchronny rys dystopii, że szukają lokalnej, mniejszej, dostępniejszej, więc bezpieczniejszej bańki działania, konstatując, że nadmierna ambicja może ewoluować w wewnętrzną emigrację?

Może stąd się bierze ostrożność, jeśli nie brak chęci szerszego zaangażowania, ów dyskretny urok ambiwalencji, to mniej lub bardziej zwerbalizowane: posuńcie się, zostawcie nam opróżniony świat, a już my go, mając na uwadze wszelkie dotychczasowe wasze błędy, posprzątamy, urządzimy lepiej, nie brudząc sobie rąk w polityce, co nas przecież tak brzydzi. My zaprotestujemy, a potem fiat – niech się stanie. To choćby casus manifestacji pro-choice u nas, czy ruchu Occupy Wall Street za Atlantykiem, kiedy to imponujący społeczny impet jest wytracany, a potencjał będącej w tak bliskim zasięgu zmiany nieuchronnie się ulatnia. Wtedy gros protestujących schodzi z rewolucyjnej łodzi, mając do wyboru ratyfikację rzeczywistości, nierzadko atrakcyjnie monetyzowaną, fatalistyczną rezygnację w zaciszu umoszczonej bańki, grającej wieżę Michała z Montaigne, lub w najlepszym przypadku redefinicję celów, bywa że dość rozpaczliwą. Hasło „wypierdalać", choć mocarne w sekundzie wypowiadania, nie ma mocy sprawczej, nie działa i nie zadziała, bo świat jest pochodną czynów raczej, niż zaniechań. Nikt i nic nie podaje się wszak bez walki. Gdyby pisać „Mizatropa" dziś, Alcest powtarzałby je z lubością, wszak chciał zmieniać świat, nie zmieniając siebie. Zresztą statystyki też nie napawają optymizmem, nawet w tak istotnych dla młodego pokolenia kwestiach, dość na przykład wspomnieć, że aż 56% młodych ludzi nie wierzy, iż katastrofę klimatyczną da się jeszcze zatrzymać.

Paweł Łysak dał nam wnikliwy sceniczny esej o narastającej ambiwalencji aktywizmu/społecznictwa (niewłaściwe, w ślad za wiekową konotacją skreślić), orbitującego między entuzjazmem a elegią, z dużą wrażliwością zadając pytania, bez suflowania łatwych odpowiedzi. Taki to tyleż ironiczny, co empatyczny skrypt dziadersa, który niepotrzebnie zresztą w wywiadach przeprasza, że wciąż jest, tam gdzie jest, z czym mu niedobrze, dany tym, którzy swoją nieuchronną drogę w tożsamym kierunku rozpoczynają. Cóż, wszyscy wcześniej czy później zdziadziejemy, z trwożną rezygnacją wypatrując swoich Brutusów, czy ojcobójców, to rzecz powszechna.

Na Zamoyskiego w finale scena jest ponownie pusta, mieniąc się jednak wszystkimi barwami losu. Jest fair - zaprasza i zniechęca jednocześnie. Jest tam groza i spokój, marazm i ruch, żal i radość, atrofia i moc, strapienie i nadzieja, przygnębienie i euforia, wszystko to, co niesie ze sobą każde działanie. W skali świata lub światka, oto jest pytanie. Szanse są przecież uczciwe – pół na pół.

Chcieć więcej, żeby zacytować Czechowa, to byłaby gruba nieprzyzwoitość...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
11 kwietnia 2023
Portrety
Paweł Łysak

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia