Dystans do korzeni

"Piąta strona świata" - reż. Robert Talarczyk - Teatr Śląski w Katowicach

Nie oszukujmy się. Śląsk jest modny, ale...tylko na Śląsku. I na nic zdają się kolejne kampanie reklamujące nasz region w innych częściach Polski. Powtarzanie pustych frazesów raczej nie zmieni diametralnie sytuacji. Co więc zrobić, kiedy „pozytywna energia" jest tak czarna jak stereotypowy krajobraz Górnego Śląska, że wtapia się w tło? Z odsieczą przybywa Robert Talarczyk z „Piąta stroną świata" w charakterze oręża. Walka o wizerunek małej ojczyzny trwa. Ale jeśli nie ma szans na zwycięstwo, może lepiej wycofać się z godnością póki jest jeszcze czas.

„Piąta strona świata" jako teatralny towar eksportowy raczej się nie sprawdzi, co nie oznacza, że spektakl jest słaby. Koncepcja przedstawienia świata przez pryzmat wspomnień głównego bohatera jest konsekwentnie realizowana od początku do końca. Narrator (Dariusz Chojnacki) rozpoczyna swoją opowieść gwarą, jednak w miarę rozwoju akcji płynnie przechodzi na język polski. Sceny, a właściwe krótkie scenki, tworzą serię następujących po sobie ujęć. Aktorzy wchodzą, mówią co mają do powiedzenia i wychodzą. Wszystkie elementy składają się na spójną całość, ale nie da się ukryć, że to „Kazimierz Kutz jest Panem Bogiem Piątej strony". I właśnie dlatego w procesie adaptacji właściwie nie powstaje żadna nowa jakość. Bo jak polemizować z kimś wyniesionym na lokalny ołtarzyk? Czy (wychodząc z założenia, że z subiektywną doskonałością nie sposób dyskutować) da się stworzyć coś, co dorówna pierwowzorowi? Mitologizacja raczej nie sprzyja nowatorstwu, więc może nadszedł czas na takiego Kutza XXI wieku, który uwspółcześni realia życia na Śląsku...?

Przepiękne zdjęcia Krzysztofa Lisiaka promujące spektakl, są zapowiedzią dekoracji utrzymanych w podobnej konwencji. Jednak autorka scenografii, Ewa Satalecka, stawia na minimalizm i bezpowrotnie znika ten sepiowy klimacik. Szkoda. Obrazowanie opiera się tutaj głównie na umowności. Tło zdarzeń stanowią wyświetlane w głębi sceny czarno-białe animacje i konturowe rysunki. Z pustki (dosłownie) wyłaniają się poszczególne elementy scenografii: łoże zamieniające się w wejście do familoka, drewniane krzesła i ławy.

Rzeczywistość wielorodzinnych domów, osiedli robotniczych i kopalń poznajemy z perspektywy narratora, który wprowadza nas w meandry rodzinnych dziejów, głęboko osadzonych w burzliwej historii Górnego Śląska. Próbując rozwikłać tajemnicę śmierci swoich najlepszych przyjaciół: Lucjana (Artur Święs) i Alojza (Bartłomiej Błaszczyński), odkrywa przez widzem magiczny, mikroskopijny świat. Opowieści towarzyszy dobrze dobrana muzyka Przemysława Sokoła, w której pobrzmiewają dźwięki instrumentów dętych i akordeon (gra Marek Andrysek),  przywodząc na myśl tradycyjne melodie wygrywane przez orkiestry górnicze. Za ogromną zaletę przedstawienia bez wątpienia można też uznać jego synkretyczność. Sceny dramatyczne przeplatają się tu z komicznymi, dostarczając widzom zarówno wzruszeń jak i powodów do śmiechu.

Śląsk, podobnie jak Sosnowiec, ma niezwykle ciekawą historię, stąd narzucające się czasami porównania „Piątej strony świata" do zagłębiowskiego „Korzeńca". Obydwa przedstawienia traktują o nieistniejącej już rzeczywistości. Na tym jednak znaczące podobieństwa się kończą. Portrety bohaterów w spektaklu Talarczyka są malowane skrótowymi wyobrażeniami. Postaci, choć wyraziste, pojawiają się na scenie niczym duchy z przeszłości, co może w pewien sposób tłumaczyć ich schematyczność. Jak rodzina, to typowa-wielopokoleniowa. Kult pracy fizycznej. Kobiety, które zawsze mają rację... Kalka za kalką. Abstrahując od tego, zespół aktorski poradził sobie całkiem nieźle. To niewątpliwie także zasługa reżysera, który potrafił zmobilizować prawie wszystkich aktorów do zagrania swoich ról, energetycznie, z pasją i choć nie w jednakowym stopniu wspólnie zapracowali na komercyjny sukces spektaklu.

Niestety, nie zapomniano też o wątku męczeństwa, kolejny już raz licząc na to, że część z nas pasjami uwielbia użalać się nad sobą. Kolejny raz podaje się na tacy papkę śląskiej martyrologii, która w założeniu realizatorów powinna niezmiennie wyciskać łzy z oczu rozżalonych na podłą historię Górnoślązaków. Katuje się więc nas, pod płaszczykiem kultywowania tradycji, śląskim stereotypem obrazu Ślązaka  niezbyt rozumiejącego realia skomplikowanej śląskiej historii. Utwierdzajmy siebie i innych w przekonaniu, że z fałszu można wydobyć prawdę i zgodnie rechoczmy na hasło „Sosnowiec". Zachwycajmy się do znudzenia już powtarzanymi nam pseudo-kabaretowymi wyczynami niektórych aktorów, albo niech sceniczny „gorol" nazywa biednego pretendenta do ręki Ślązaczki bardziej lub mniej od „Szwaba" wymyślną inwektywą. Trzeba by zrobić jeszcze parę takich samobójczych przedstawień, w których obrażamy samych siebie. Nie bądźmy jednak później bardzo zaskoczeni sposobem postrzegania naszego regionu przez innych.

Poszukiwanie korzeni może być zajęciem ciekawym, a nawet pasjonującym. Jednocześnie jest jednak zazwyczaj znacznie trudniejszym, niż się to wydaje paru znanym „poszukiwaczom". Oprócz pasji potrzebna jest rzetelna wiedza, dystans do poszukiwań i właśnie do korzeni, a przede wszystkim do samych siebie. Myślę, że twórców teatralnych te cechy obowiązują w szczególności. W  przeciwnym wypadku czekają nas kolejne rozczarowania i drwiący uśmieszek na twarzach tych, którym przyjdzie przyglądać się owym wysiłkom z dalszych rzędów teatralnej widowni.

 

Magdalena Tarnowska
Dziennik Teatralny Katowice
4 marca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia