"Dziady" odkurzone

"Dziady" Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy (Fd)

Reżyser decydujący się dziś na wystawienie “Dziadów" musi być wyjątkowo odważny, jeśli nie szalony. Bierze się bowiem za tekst trudny, niejednorodny, scenicznie niespójny, tekst, który przeciętnego Polaka nudzi, ale którego tenże przeciętny Polak szargać nie pozwoli. Musi więc reżyser dzieło Mickiewiczowskie “odkurzyć", oczyścić z nieprzemawiającego już do widza, romantycznego patosu, skroić na współczesną miarę, ale...nie za bardzo. Tak, aby nie zostać posądzonym o profanację narodowej świętości, czy hołdowanie “młodej" teatralnej modzie. Mało tego - trzeba jeszcze poradzić sobie z presją wielkich poprzedników, jak Swinarski czy Grzegorzewski, z młodym zespołem aktorskim, nieprzywykłym do pracy z tego rodzaju tekstem i z publicznością odchowaną na zupełnie innej teatralnej strawie. Zadanie tylko dla odważnych, utalentowanych i pomysłowych. Lech Raczak poradził sobie z nim doskonale.

W środku szarego, legnickiego blokowiska na osiedlu “Piekary” stoi podłużny, niski barak. To tutaj parę lat temu po raz pierwszy zagrano słynne “Made in Poland”. Wtedy betonowa sceneria doskonale harmonizowała z opowiadaną historią, tworzyła klimat, “grała”. Tym razem sytuacja jest zupełnie inna. Oto bowiem w prowizorycznym budynku stojącym między kioskami, parkingami i kontenerami na śmieci skonfrontować się mamy z narodowymi mitami i uczestniczyć w mistycznym obrzędzie. Ktoś wtłacza narodowe sacrum w nasze banalne, codzienne profanum. Uzyskuje w ten sposób kontrast, który konsekwentnie rozbija schematyczne wyobrażenia o tym, jak powinny wyglądać “Dziady” w teatrze. Pierwsze próby podburzenia widza przeciwko stereotypowym wzorcom myślenia, podjęte jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu, powtórzą się wielokrotnie w jego trakcie. Reżyser w równych proporcjach przeplatać będzie oryginalne inscenizacyjne rozwiązania i bardziej “klasyczne” zabiegi, niezbędne do rozbudzenia sensów dramatu Mickiewicza.

Taka “klasyczna”, prosta i surowa jest przestrzeń sali teatralnej, z czterech stron ograniczonej płachtami ciężkiej, czarnej materii. Pośrodku, między miejscami dla widowni, ustawiono długi podest z wbudowanym dolnym oświetleniem, z dwóch stron zwieńczony masywnymi bramami, zbitymi z drewnianych krat. Na tak zorganizowanej scenie ustawiono kilkanaście krzeseł – to wszystko. Od razu pojawia się myśl, że ta uboga sceneria pozostawia ogromne pole do popisu dla aktorów. Gdy gasną światła, ze szpar między deskami podestu zaczyna wydobywać się dym. Słychać głośne, złowieszcze, ale i elektryzujące “Ciemno wszędzie, głucho wszędzie…”. Po chwili na scenę wkracza kilkanaście owitych chustami, tajemniczych postaci. Pchają przed sobą dwa drewniane stoły na kółkach. To przy nich za moment rozpoczną się Dziady. Nie będzie to jednak obrzęd “ducha” lecz “ciała”. Nie na skupieniu, niedomówieniu, ciszy i wzniosłości zbuduje nam Raczak rytualną atmosferę, ale na działaniu, energii i szaleństwie. Uczestnicy tych Dziadów to na wpół groteskowe, na wpół przerażające indywidua wyjęte wprost z domu wariatów, ze swoimi nerwowymi tikami, histerycznym śmiechem i nieprzytomnym spojrzeniem. To z ich zastępów wyłaniać się będą kolejne, przywoływane przez Guślarkę (Joanna Gonschorek) zjawy, tak, że powoli tracimy orientację, kto tu żywy, a kto już po drugiej stronie. Ten niepokojący, ale i fascynujący świat duchów-szaleńców rozmyje się jak sen, przepędzony przez Księdza (Bogdan Grzeszczak) – przedstawiciela porządku i racjonalizmu. Powracać będzie jednak jeszcze parokrotnie (chociażby w scenie balu, przedstawionej jako mroczny taniec postaci w zwierzęcych maskach) przypominając nam, jak cienka i rozmyta jest u Mickiewicza granica oddzielająca doczesność od zaświatów.

Gdy to osobliwe grono obrzędowe zniknie po dwóch stronach sceny, na plan pierwszy wysunie się Gustaw-Konrad, a raczej pięciu Gustawów-Konradów - czterech młodych, ubranych w identyczne, białe płócienne koszule (Dariusz Majchrzak, Jakub Kotyński, Łukasz Węgrzynowski, Robert Zawadzki) i jeden mocno z nimi kontrastujący, stary, zmęczony i gorzko doświadczony przez los (Lech Wołczyk). W pierwszej chwili w głowie widza zapalić się może czerwona lampka – ktoś znowu próbuje zadowolić nas tanim, a nienowym już przecież inscenizacyjnym chwytem. Okaże się jednak, że pomysł schizofrenicznego rozbicia bohatera dramatu nie tylko jest uzasadniony, ale też staje się nośny i bogaty w sensy na kilku płaszczyznach. W scenie w domu Księdza na przykład, każdy z Gustawów reprezentuje jeden odcień osobowości bohatera – i to niekoniecznie tego konkretnego, romantycznego, ale każdego, bez względy na realia historyczne. I tak Majchrzak to Gustaw dziecinny, naiwny, trochę niezrównoważony, Zawadzki – Gustaw męski, zdecydowany, zawadiacki, Kotyński to zdystansowany i melancholijny romantyk, Węgrzynowski natomiast to opanowany i oskarżycielski racjonalista. Raczak zdaje się nam mówić, że nie trzeba być przedstawicielem minionej epoki, aby borykać się różnorodnością skomplikowanych doznań, czy zastanawiać nad sprzeczność ludzkiej natury. Człowiek jest naczyniem zadziwiająco pojemnym, zdolnym pomieścić całą mozaikę cech i emocji.

W scenie Wielkiej Improwizacji natomiast czterech tak różnych mężczyzn zacznie mówić jednym głosem, z tą samą pasją. Przekazując sobie zwisającą z sufitu lampę (niezwykle pomysłowa gra z rekwizytem!), wygłaszać będą słynne mickiewiczowskie słowa pretensji, żądań i nadziei. Czy to doniosłość idei zintegruje naglę tę rozczłonkowaną osobowość? Czy może tu akurat wielość postaci ma nam uświadomić uniwersalność doznań bohatera “Dziadów”? Wszyscy jesteśmy / moglibyśmy być Konradami? Każda z dróg interpretacji wydaje się atrakcyjna, a sam fakt, że dano nam wybór i postawiono przed problemem niejednoznacznym, zasługuje na pochwałę.

W scenie egzorcyzmów Księdza Piotra (Rafał Cieluch) pomysł “czterech zamiast jednego” traci znaczenie intelektualne i staje się już czystym wybiegiem formalnym – podkreślić trzeba jednak, że wyjątkowo trafionym. Widz siedzący w pierwszym rzędzie na wyciągnięcie ręki ma wijące się na podeście w przerażającym opętaniu ciała i słyszy cztery nieludzkie głosy, powtarzające słowa diabła. Trudno przywołać scenę w teatrze, która wywołała u mnie podobne dreszcze. Szczere ukłony w stronę Zawadzkiego, który bez kompleksów mógłby zaprezentować swoje umiejętności w niejednym hollywoodzkim horrorze.

“Dziady” to jednak nie tylko opowieść o ludowych gusłach, czy szalonych indywidualistach – to tekst tak gęsty i wieloaspektowy, że reżyser niespełna trzygodzinnego przedstawienia musi dokonać radykalnych cięć i ograniczeń. Lech Raczak wydobył z dramatu esencję, pozwalającą na stworzenie spójnej i dynamicznej całości. Zrezygnował z nieaktualnej już narodowowyzwoleńczej nuty i zamiast problemu polsko-rosyjskiego przedstawił okrucieństwa i pułapki władzy w wymiarze zdecydowanie bardziej jednostkowym. Cała odpowiedzialność za ten temat spoczęła na barkach Pawła Wolaka, genialnego odtwórcy roli Senatora. To do niego koledzy z zespołu mogą mieć pretensję, jeżeli ktoś zarzuca im nadekspresyjną grę i bezradność w zetknięciu z mickiewiczowską frazą. On bowiem wyróżnia się zdecydowanie na tle innych, budując postać niezwykle wyrazistą, rozchwianą między pychą i sadystyczną satysfakcją z możliwości kierowania losem maluczkich, a lizusostwem i strachem przed zwierzchnikami. Wolak nie staje się niewolnikiem rymu, znajduje swój własny sposób na “mówienie Mickiewiczem”. Na wyróżnienie zasługuje także Małgorzata Urbańska w przejmującej roli Rollisonowej, oraz Tadeusz Ratuszniak, który najlepiej chyba zaprezentował różnorodność swoich umiejętności aktorskich przechodząc od roli nieprzytomnego, sponiewieranego Widma, do nerwowego i dumnego Doktora. Nie sposób nie wspomnieć też o przedstawicielach światłości – Aniołach (Anita Poddębniak i Katarzyna Dworak) oraz ciemności – Diabłach (Paweł Palcat i Ewa Galusińska) Te pierwsze symbolicznie wyobrażają dobro – z jednej strony patetyczne i surowe, ale i w pewien sposób ułomne, kulejące (Dworak) z drugiej niewinne, szczere i roześmiane jak dziecko (Poddębniak). Najmocniej jednak w pamięci zapisują się diabły – są “gadżetem” tego spektaklu. Transseksualne, rozerotyzowane, wyraziste - to zło w najbardziej atrakcyjnej z możliwych postaci. Niebywale zgrabnie poruszający się na wysokich obcasach Paweł Palcat powoli wyrasta na “gwiazdora” legnickiej sceny. Chociaż tak grubo zarysowano przedstawicieli przeciwstawnych sił, szarpiących się w wiecznej walce o ludzką duszę, to jednak sama ich rola w sztuce nie wydaje się już wcale oczywista. Czy Diabły wyprowadzające w finałowej scenie starego Konrada, to dowód na ostateczny triumf zła? Zbyt mało mamy w sztuce potwierdzeń dla takiej tezy, by ta ostatnia trudna do interpretacji sentencja nie wywołała w nas znaczeniowego zgrzytu.

Czy spektakl Raczaka jest nowym odczytaniem “Dziadów”? Raczej (i na szczęście) nie – jest po prostu odczytaniem dobrym, bez silenia się na niepotrzebną przy tak wieloznacznym tekście nadbudowę, dotyczącą wciąż maglowanego w teatrze “wielkiego dzisiaj”. To odczytanie przekazujące widzowi sensy w sposób zrozumiały, zwarty i czytelny. Przede wszystkim jednak to spektakl wywołujący ciarki na plecach – artystyczna i energetyczna uczta.

Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, "Dziady"
Reżyseria: Lech Raczak
Scenografia: Bohdan Cieślak
Muzyka: Lech Jankowski
Adaptacja: Maciej Rembarz i Lech Raczak
Kostiumy: Izabela Rybacka
Premiera: 28.02.2007

Katarzyna Knychalska
Dziennik Teatralny Wrocław
8 grudnia 2008

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia