Dziady w czasach popkultury

"Dziady" - reż. Radosław Rychcik - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu

Co mają wspólnego Joker z „Batmana", Marylin Monroe i upiorne bliźniaczki z „Lśnienia" z „Dziadami" Adama Mickiewicza? Ba, a co ma z nim wspólnego Ku Klux Klan, Martin Luther King i kolonializm? Na pozór nic, a jednak – w ujęciu Radosława Rychcika bardzo wiele.

Już od dawna we współczesnym teatrze obserwujemy modne zjawisko dekonstrukcji. Niektórzy nawet zdążyli się do niej przyzwyczaić. Wydaje się, że niektórzy reżyserzy wychodzą z założenia, że wielkie dzieła klasyczne nijak nie przystają do obecnych czasów, dlatego należy je nieco „podrasować" – tu wyciąć, tam dołożyć, wedle uznania i gustu. Myślą tym samym, że poprzez takie działania ich inscenizacje staną się aktualne i nabiorą wartości. Nic bardziej mylnego. Łatwo dziełem „zatrząść w posadach" i „podziurawić" dramaturgicznie, trudniej natomiast po takich zabiegach „liftingujących" uzyskać dobry efekt, zrozumiały dla teatralnego widza. Na szczęście Rychcik postanowił pójść nieco inną drogą, by ukazać uwspółcześnioną wersję dzieła Mickiewicza. Uwspółcześnił niemal wszystko, dodał nawet parę rzeczy od siebie, jednak dzięki zachowaniu wiersza poety i wierności wobec jego słowa, nie zniszczył „Dziadów", nie nadał im obcego oblicza, za to sprawił, że dzisiejszy widz mógł odczytać je na nowo, w formie dla siebie zrozumiałej oraz interesującej.

Właściwą część spektaklu rozpoczyna muzyczna solówka Jokera (Tomasz Nosiński), do którego po paru minutach dołącza Marylin Monroe (Gabriela Frycz). Te postaci – ikony świata popkultury – wprowadzić mają widza w świat pogańskich obrządków, zwanych „dziadami", które za chwilę odbędą się na scenie. Po lewej stronie dostrzec jeszcze można czarnego boya hotelowego – zdającego się czuwać nad sytuacją. Jednak tak naprawdę przedstawienie zaczęło się zanim publiczność usadowiła się na swoich miejscach, a kurtyna poszła w górę. Bardziej uważni widzowie mogli zauważyć młodą, czarną kobietę z wielkim wózkiem zapełnionym gabarytami, która stała przed budynkiem Teatru Dramatycznego. A we foyer, niczym zjawa, przemykała się powoli druga – również młoda i czarna – kobieta. Z pustym wzrokiem, o beznamiętnym wyrazie twarzy chodziła pomiędzy widzami, nie wydobywając z siebie ani jednego słowa. Stworzyło to teatralną iluzję, w której spektakl wyszedł poza ramy sceny, zaczynając niejako żyć własnym życiem – poza światem, poza publicznością.

Obrzęd „dziadów" odbywał się zwykle pod osłoną nocy na cmentarzach. Jednak w wypadku spektaklu Rychcika widz został zabrany do sportowej hali, jakich wiele w amerykańskich liceach (to właśnie do społeczności ze Stanów Zjednoczonych nawiązuje całe przedstawienie). Po lewej stronie trybuny, obok automat z coca-colą, pośrodku kosz (pełniący, poza swą pierwotną rolą, funkcję szubienicy), a na prawo stary telewizor, z którego nadawane są obrazy m.in. śmierci prezydenta Kennedy'ego. Przed ekranem siedzą upiorne bliźniaczki wzorowane na postaci z filmu „Lśnienie" Stanley'a Kubricka (Marta Szumieł i Grzegorz Gołaszewski). Zarówno one, jaki i inne postaci znajdujące się na scenie (m.in. cheerleaderka) grają podwójne role – z jednej strony są kliszami ze świata popkultury, z drugiej to nikt inny jak postacie mickiewiczowskich Dziadów – Guślarz, Rózia, Józio, czy Dziewica. Ta dwoistość bardzo dobrze wpłynęła na ogólny obraz spektaklu i wbrew pozorom nie sprawiała wrażenia rzeczywistości nieprzystającej do świata znanego nam z dzieła Mickiewicza. Zdaje się, że Rychcik dogłębnie przemyślał swój pomysł na to przedstawienie i dokładnie wiedział jakimi narzędziami się posłużyć, by uzyskać odpowiedni efekt. Jego staranność, konsekwencja i przede wszystkim pomysłowość zasługują na uznanie.

Nawiązując wprost do problemu, z jakim Stany Zjednoczone zdają się borykać po dziś dzień, tj. kolonializmu i stosunku do innej rasy, reżyser „Dziadów" ciekawie wplótł te zagadnienia w całość spektaklu. Gdy w pierwszym akcie na scenie pojawia Zły Pan (Maciej Zabielski), jego ofiarami nie jest nikt inny, jak właśnie przedstawiciele rasy kolorowej. Również bohaterowie – typowi amerykańscy nastolatkowie – rozgrywający mecz w koszykówkę dobitnie pokazują swój rasizm, poprzez symboliczne wieszanie czarnych na koszu do gry. Jednak w spektaklu Rychcika ofiarami nie są tylko Afroamerykanie, to również pozostali – duchy i upiory – które z różnych powodów nie mogą trafić do nieba (albo do piekła), więc błąkają się, jakby zawieszeni pomiędzy ziemią a niebem.

Na uwagę zasługuje również świetnie dobrana muzyka. Z jednej strony mamy szlagiery znane z rozgłośni radiowych, z drugiej nastrojowe i klimatyczne kompozycje, za które odpowiedzialni byli Michał i Piotr Lis. Z kolei sami aktorzy bardzo dobrze odnajdywali się w scenografii zaprojektowanej przez Annę Marię Kaczmarską. Na scenie nie znajdowało się nic, co nie byłoby potrzebne. Każdy, najmniejszy nawet rekwizyt został ograny i miał swoje znaczenie, jakby reżyser bardzo dobrze pamiętał o złotej zasadzie Czechowa – jeśli w pierwszym akcie strzelba wisi na ścianie, w drugim lub trzecim ktoś koniecznie musi z niej wystrzelić. Chyba najwyraźniejszym (i może nieco zbyt dosłownym) symbolem popkulturowego ujęcia „Dziadów" był wspominany już automat z coca-colą, z którego bohaterowie, raz po raz, wydobywali butelki z „ponadczasowym" napojem gazowanym. Zabawa Rychcika z symbolami dała najlepszy efekt w pierwszym akcie, podczas pojawiania się kolejnych duchów i upiorów. Mary, pragnące wiecznego spoczynku, nie dostają tego, o co proszą – w zamian częstowane są słodkimi batonikami, które stanowią jedynie lichą pociechę na ich wieczne smutki (niektóre z duchów nawet nie wiedzą, jak otworzyć opakowanie, w którym znajdowały się łakocie). Reżyser równie ciekawie dokonał zestawienia kina z teatrem, bo poza wprowadzeniem na scenę postaci z głośnych filmów amerykańskich, całość utrzymana została właśnie w konwencji filmu. Ciągłe napięcie, niewymuszona dramaturgia i bardzo dobrze poprowadzona akcja sprawiły, że widz teatralny mógł się momentami poczuć, jak w kinie. Nie wspominam już nawet o Jokerze, który w pewnym momencie smacznie podjadał sobie popcorn.

Drugi akt „Dziadów" Rychcika, choć osadzony w tej samej konwencji, nie trzymał w napięciu już tak bardzo jak pierwszy. Co prawda, nie było w nim niepotrzebnych scen, jednak całość zdawała się być nieco wymuszona. Zdecydowanie za długa była scena wspólnego obiadu, do którego wraz z członkami Ku Klux Klanu zasiedli – niepełnosprawny Ksiądz Piotr stylizowany na Stephana Hawkinga (Mariusz Puchalski), Pani Rollisonowa (Maria Rybarczyk) oraz Senator (Mirosław Kropielnicki). Po tak dużej dawce symboli i treści, jakie widz otrzymał w akcie pierwszym, druga część zdawała się tylko powtarzaniem pewnych schematów. Jednak nie zabrakło w niej wspaniałej sceny, jaką była mowa Gustawa-Konrada, a właściwie Gustawa-Konrada-Maritna Luthera Kinga (Mariusz Zaniewski). Słynne słowa „I have a dream" z historycznego przemówienia wygłoszonego w czasie Marszu na Waszyngton zabrzmiały w pełnej krasie i w oryginale. W ten sposób w spektaklu dosłownie i przez dłuższy czas poruszany był problem nierówności rasowych pomiędzy białymi a czarnoskórymi mieszkańcami Stanów Zjednoczonych. A to wszystko chwilę po tym, jak widzowie – w absolutnej ciszy i ciemności –wysłuchać mogli słynnej Wielkiej Improwizacji w wykonaniu Gustawa Holoubka, która wybrzmiała z głośników. W tym czasie również aktorzy znajdujący się na scenie w ciszy i skupieniu słuchali słynnego wyzwania, jakie człowiek rzucił Panu Bogu.

To, co najbardziej interesujące w spektaklu Radosława Rychcika to, poza niezwykłym uaktualnieniem mickiewiczowskich „Dziadów", konsekwencja i uczciwość w realizacji. Reżyser doskonale przemyślał to, o czym chciał powiedzieć, a umiejętnie posługując się dostępnymi narzędziami, pokazał na scenie kawałek dobrego teatru. Oczywiście nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie świetnie poprowadzeni aktorzy, z których każdy miał coś ciekawego do zaprezentowania. Na uznanie zasługuje przede wszystkim Tomasz Nosiński jako Guślarz i Joker oraz Mariusz Zaniewski w roli Gustawa-Konrada. Tego pierwszego miałam już przyjemność widzieć w spektaklu Wiktora Rubina „Caryca Katarzyna", w którym wcielił się w postać Księcia Józefa Poniatowskiego. Już wtedy zwróciłam uwagę na jego niebywałą charyzmę oraz sposób, w jaki potrafił ściągnąć na siebie uwagę publiczności. W „Dziadach" Rychcika zagrał postać niesamowicie wyrazistą i barwną. Był niczym Wielki Konstruktor, który czuwa nad całością przedsięwzięcia i zawsze czai się w pobliżu gotowy do działania. Nosiński posiada magnetyzujący głos i świetne wyczucie sceny – do swojej roli podszedł uczciwie, ale obdarzył ją też swoistą lekkością i poczuciem humoru.

Podobnie rzecz się ma z Mariuszem Zaniewskim. W jego kreacji Gustawa – choć jest to postać tragiczna – także mogliśmy odnaleźć pewne elementy komizmu. Jednak zwrócił moją uwagę zwłaszcza sposobem, w jaki zbudował swoją postać. Na czas trwania spektaklu po prostu stał się człowiekiem zagubionym, zbędnym, który stracił sens życia i nie wie co dalej czynić. Tylko na moment zmienił oblicze, gdy w drugim akcie zaserwował publiczności przemówienie Kinga w nienagannej angielszczyźnie. I tu stanął na wysokości zadania i pokazał na co go stać. Długo można by jeszcze rozpisywać się na temat pozostałych aktorów, jednak to zdecydowanie ta dwójka wybiła się na pierwszy plan i zwróciła na siebie szczególną uwagę.

Po przedstawieniu usłyszałam słowa: „Gdybym obejrzał ten spektakl w liceum, to na pewno z chęcią przeczytałbym całe te <Dziady>". Myślę, że cel Radosława Rychcika został osiągnięty. W interpretacji tego młodego reżysera dzieło Mickiewicza zostało naprawdę interesująco zaktualizowane. To bez wątpienia jedna z ciekawszych propozycji tegorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych.

 

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
16 kwietnia 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia