Dzieci gorszego Boga

Scena, głosił Golo, jest dla aktorów, czyli profesjonalistów.

Nieżyjący już Jerzy Goliński, reżyser i aktor obdarzony rzadką intuicją pozwalającą mu bezbłędnie wyczuwać teatralne fałsze, dysonanse i nadużycia, powiadał ongiś, że na scenę nie powinno się wpuszczać dzieci, zwierząt i wariatów. Scena, głosił Golo, jest dla aktorów, czyli profesjonalistów. Profesjonalista to ten, kto ma obowiązek panować nad swoim ciałem i duchem, świadomie kierować emocjami i umiejętnie czytać reakcje widza. Od dziecka, zwierzęcia i wariata wymagać tego nie sposób - pisze Tadeusz Nyczek w Dialogu.

Co do wariatów, Golo problem uogólniał, bo miał na myśli także niepełnosprawność fizyczną, kalectwo wrodzone bądź efekt choroby. Abstrahował oczywiście od przypadków, gdy wariat czy dziecko było przewidziane przez autora dramatu bądź inscenizatora jako niezbywalny element akcji.

Teoretycznie to było nawet przekonujące. Dotyczyło jednak teatru, w którym istniały dosyć jasno zadekretowane reguły gry. Gdyby Golo dziś z tą swoją teorią wyskoczył, śmiechom nie byłoby końca. Żyjemy w epoce, w której regułą stało się przekraczanie reguł i mało kogo już co na scenie dziwi czy razi.

Bodaj nie sposób orzec, co pokazało się wcześniej, nieletni brzdąc czy jakiś oswojony ssak. Nie jestem historykiem teatru, proszę mnie nie łapać za fakty. Pierwszą żywą kurę zobaczyłem w " Klątwie" Swinarskiego, w pamiętnym roku 1968; tygodniami mówiono po Krakowie o tym nadzwyczajnym incydencie. Kiedy niespełna dwadzieścia lat później ten sam numer z pętającymi się po obejściu gęsiami zastosował Bradecki w swoim łódzkim "Panu Jowialskim", nikomu już oko nie drgnęło. Konia, przynajmniej do pierwszych przedstawień "Carmina Burana", zaangażował w Gardzienicach Staniewski; kiedy po jakimś czasie znów spektakl zobaczyłem, obywał się już bez konia. Pamiętam harcujące po scenach koty, króliki, nawet szczury. Te ostatnie, przyswojone do profesjonalnych zachowań, łaziły sobie po podłodze STU podczas "Hamleta" Jasińskiego. Psów, często wytwornych, wręcz nie zliczyć, od Hanuszkiewiczowego "Miesiąca na wsi" po "Fedrę" [na zdjęciu] Kleczewskiej.

Dzieci? Tych na scenie nie bał się już Wyspiański, powierzając małoletniej Isi zgrabną rólkę w "Weselu". Problem był jedynie, co z nimi zrobić, żeby nie tylko wdzięczyły się i podskakiwały, ale i umiały zachować na temat, nie wprawiając widzów w zażenowanie imieninowymi recytacjami. Tu zawsze w zachwyconej pamięci będę miał małą Marysię Peszkównę, która swoją Isią w "Weselu" Grabowskiego (w Słowackim, w 1984) zakasowała wielu dorosłych kolegów z własnym ojcem na czele.

Szczerze mówiąc, ani dzieci, ani zwierzęta to nie problem. Problemem są wariaci, odmieńcy i kalecy różnego autoramentu.

Sprzedawanie ułomności ku uciesze gawiedzi ma, jak wiadomo, tradycję starą i bogatą. Już niezawodny Shakespeare poświęcił temu zjawisku znany monolożek Trynkula, któremu na widok Kalibana, zrazu wziętego za dziwaczną rybę, z miejsca błysnęło oczko biznesmena. "Gdybym teraz był w Anglii - rozmarzył się Trynkulo - i miał na jarmarku budkę z tą rybą na szyldzie, każdy dureń dałby mi sztukę srebra za wstęp. Wyszedłbym tam z tym potworem na ludzi; w Anglii można zrobić fortunę na każdym niefortunnym wybryku natury."

Anomalie natury na równi podniecały uczonych anatomów, jak artystów, a też dyrektorów cyrku oferujących błazenadę karłów i urok kobiet z brodą; wszystkie te dziwy lokowały się w wyobraźni widzów gdzieś między bajkowymi potworami a człowiekiem-patchworkiem doktora Frankensteina. Znana historia pewnej Buszmenki, występującej z początkiem dziewiętnastego wieku po jarmarcznych budach Londynu, potem salonach Paryża, posłużyła niedawno Abdellalifowi Kechiche, reżyserowi tunezyjskiemu, do nakręcenia dosyć niestety kiepskiego filmu pod hollywoodzkim tytułem "Czarna Wenus". Młoda owa niewiasta charakteryzowała się steatopygią, czyli znacznym przerostem masy pośladkowej, co w oczach Europejczyków uchodziło za podniecającą anomalię, a było naturalną właściwością Buszmenek i Hotentotek, mieszkanek Afryki Południowej. Nie mniejszą fascynację uczonych doktorów i pospólstwa wywoływały jej szczególnie wybujałe wargi sromowe mniejsze, również zjawisko u tamtych plemion zwyczajne. Kobieta, przywieziona do Anglii przez zmyślnego białego Afrykanera, miała zarabiać na nich oboje udawaniem nieoswojonej dzikuski trzymanej na łańcuchu i wydającej groźne ryki; punktem kulminacyjnym spektaklu było poklepanie jej po ogromnej pupie przez co odważniejszych widzów.

Mniejsza o jej osobistą historię, skądinąd fascynującą; kto ciekaw, niech sięgnie po marcowy numer "Dialogu" z tego roku i poczyta esej Mateusza Borowskiego poświęcony tej niezwykłej kobiecie. Mnie zaciekawił teatralny aspekt jej przygody, dosyć niestety ponurej, z europejską publicznością nienawykłą jeszcze do odróżniania gry w życie od gry o życie.

Otóż fama spektaklu dotarła do obrońców ludzkiej godności i przeciwników niewolnictwa. Zaprotestowali - aż w sądzie - twierdząc nie bez racji, że nieszczęsna Buszmenka jest bezwolnym obiektem przemocy i brutalnego wykorzystywania. Jej "promotor" z kolei twierdził, że to tylko teatr, czyli czyste udawanie za zgodą świadomej swojej roli aktorki. Fakt, kobieta nie była żadną dzikuską, miała normalne imię i nazwisko, nazywała się Sara Baartman, mówiła w afrikaans i po angielsku, w Paryżu przyuczyła się po francusku, podobno miała słuch absolutny i była wcale niegłupia, tylko omamiona przez cynicznego impresaria. Sędziów przekonał argument teatru i "reżysera" uwolniono od zarzutów.

Jakkolwiek impresario był ewidentnym łajdakiem i jego biznes z prawdziwym teatrem niewiele miał wspólnego, sprawa tak prosto nie wyglądała. Jakiś rodzaj teatru to przecież mimo wszystko był... Bo i scena, i przebrana aktorka, konferansjer, widownia... Po spektaklu artystka nie wracała bynajmniej do klatki z łańcuchem, ale do własnego łóżka we własnym pokoju, pokrzepiając się szklaneczką whisky... No i rzeczywiście sama wyraziła zgodę na tę upokarzającą wprawdzie, ale jednak rolę.

Ile w filmie było prawdy faktów, a ile zmyślenia, trudno powiedzieć. Można się jedynie domyślać, że prawda, także odnośnie postaci bohaterki, wyglądała znacznie drastyczniej i brutalniej. Wystarczy rzucić okiem na wielokrotnie reprodukowane, dziewiętnastowieczne grawiury przedstawiające Sarę Baartman, miły widok to nie jest. Tymczasem w jej roli obsadzono całkiem niebrzydką kubańską aktorkę, niepomiernie "normalniejszą" od oryginału, w każdym razie fizycznie. Ale rozumiem; w innym przypadku film byłby zwyczajnie nie do oglądania. Prawda bywa trudniejsza do zniesienia.

Przyznaję, mam kłopot z anomaliami na scenie. Może najmniejszy z karłami, co dosyć oczywiste. Postać karła od stuleci jest szeroko obecna w kulturze, a emocje z nią związane bywają bardzo różne, od niechęci po sympatię. Wciąż mam przed oczami słynną finalną scenę z "Szewców" Jarockiego ze Starego Teatru, tych z 1971 roku, gdzie w rolach Towarzyszy w garniturach i cylindrach wystąpiło dwóch karłów właśnie. Powiało grozą i groteską zarazem, bo Towarzysze normalnego wzrostu stanowiliby obrazek banalny, a w takim wydaniu wywoływał nie byle jakie skojarzenia.

Z inną anormalnością już gorzej, zwłaszcza psychiczną czy psychofizyczną. Czuję wtedy, że wypadam z gry, i to dosłownie, bo umowa między mną a teatrem ulega zaburzeniu, do czegoś czuję się przymuszony, jeśli nie zgwałcony przez oczy i uszy. Ktoś we mnie grzebie poniżej pasa, wzbudza ryzykowne emocje, niekoniecznie chciane czy oczekiwane. Pozbawia mnie wyboru i na swój sposób szantażuje: spróbuj odmówić udziału w zbiorowej empatii. Muszę też schować do kieszeni jakikolwiek odruch oceny estetycznej czy artystycznej, bo przecież jak odróżnić, kto lepszy: ten z autyzmem czy ta z Parkinsonem? Ten z downem czy tamta z pląsawicą? Ten bez ręki czy tamta bez nogi?

Nie żartuję, widywałem takie spektakle. Otaczała je aura szczególnie szlachetnej formy terapii przez sztukę. Skoro do kanonu leczniczego weszła terapia przez malowanie i rysowanie, dlaczego by nie przez teatr? Bytem kiedyś jurorem, na swoje nieszczęście jedynym, niewielkiego, nieistniejącego zresztą od dawna, festiwaliku teatralnego. Między innymi przyjechał zespół młodych ludzi o różnym stopniu upośledzenia. Ktoś się jąkał, ktoś nie mógł ustać w miejscu, inny miał tiki, jakich by komputer nie wymyślił. Zebrał ich w grupę artystyczno-terapeutyczną pewien ksiądz, bystry, sympatyczny i szczerze oddany sprawie swoich "dzieci gorszego Boga". Sami napisali teksty, muzykę, zrobili dekoracje. Podczas oglądania ich występu szarpało mną w górę i w dół, od wzruszenia po zażenowanie. Jak to ocenić? A przecież po to mnie tam zaproszono... Odbyliśmy potem długą dyskusję, odzywał się tylko ksiądz. W poczuciu kompletnie fałszywej sytuacji coś próbowałem tłumaczyć... plątałem się, bełkotałem. Oni czekali na werdykt, ja myślałem o wyroku. W końcu powiedziałem, że są dla mnie poza konkurencją, co było skądinąd prawdą. I że nie umiem ich ocenić. To był parszywy unik. Przyjęli go bez słowa. Chciałem, żeby mnie zrozumieli, ale to przecież ja powinienem był zrozumieć ich. Czułem się jak pies, który sam siebie ugryzł.

Mogłem dysponować tylko jedną nagrodą. Ogłaszając werdykt oświadczyłem, że przyznaję ją równorzędnie wszystkim teatrom biorącym udział w festiwalu. Nikt nie był zadowolony, ja także.

Odtąd unikam takich doświadczeń. Ale chowanie głowy w piasek i tak nie pomoże. Już nie tylko wpuszcza się na sceny zwierzęta, ale na tych scenach morduje je w aurze radykalnej awangardy (choć przewidział to poczciwy wujek Mrożek już czterdzieści lat temu w "Rzeźni"). Schizofrenicy albo dotknięci zespołem Tourette'a jeżdżą ze spektaklami po światowych festiwalach i zbierają entuzjastyczne opinie. W kolejce na sceny czekają już kalecy, których los albo choroba pozbawiły ważnych części ciała, ale dzięki współczesnej biotechnologii otrzymali wspaniale sprawne protezy. Zatem teatr cyborgów, jak powiadają uczeni w piśmie, to tylko kwestia czasu. Paraolimpiada, gdzie gra się na wózkach w koszykówkę i w ping-ponga jedną ręką, zdobywa coraz większą popularność. Tam przynajmniej reguły gry są jasne i wiadomo, kto wygrywa. Teatr wciąż jest areną dwuznaczności, gdzie empatia walczy o lepsze z przykrością.

Nie estetyki i eksperymenty formalne, wygadane już do cna, będą prawdziwie nowym teatrem. Jaki on będzie, pojęcia nie mam, choć czasem śnią mi się jego mętne zarysy. Ale jedno widzę w miarę jasno: nie będzie przy nim krytyków. Cóż by mieli tam do roboty? Nareszcie nie będzie się miał kto idiotycznie zachwycać albo idiotycznie oburzać.

Tadeusz Nyczek
Dialog
19 stycznia 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia