Dziecinada

"Trylogia" - reż. Jan Klata - Narodowy Teatr Stary im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

To Jarosław Marek Rymkiewicz dał, jak na razie ostatnie, przejmujące świadectwo powstania warszawskiego. Ujął to w ramy "Kinderszenen", scen z dzieciństwa, przywołując cykl miniatur fortepianowych Roberta Schumanna, a także utwory Piotra Czajkowskiego i Claude\'a Debussy\'ego. Te muzyczne konotacje każą myśleć o powstaniu w sposób kontrastowy, kontrapunktowy (Władysław Szpilman i jego "Pianista" jest tu sztandarowym przykładem). Rymkiewicz zarazem wskazuje na oczywiste różnice: "los chciał, żeby w latach czterdziestych ubiegłego wieku Träumereien śnione przez polskiego chłopca w jego dziecinnym kąciku były pełne krwi i grozy".

Tego rodzaju obrazów i wspomnień z dzieciństwa los oszczędził Janowi Klacie (rocznik 1973), podobnie jak oszczędził mu młodzieńczej lektury Sienkiewicza. I choć dojrzewał on także w nieciekawych czasach, niemniej jednak trudno powiedzieć, że jego "Children\'s Corner" był pełen "krwi i grozy". Tymczasem właśnie temat powstania warszawskiego czy szerzej: polski dylemat "bić się czy nie bić") wydaje się być dla niego ważny, dojmujący, dręczący. Przywołuje jego obrazy, realizując zarówno "Fantazego" (jak w bardzo dobrej scenie, w której żołnierze tańczą do "Czerwonych maków", nieświadomi niepisanego zakazu; zresztą i publiczność nie dostrzegła tu reżyserskiej prowokacji i bezczeszczenia narodowych symboli), jak i spektakl "Triumf Woli" na zamówienie Muzeum Powstania Warszawskiego, czy właśnie "Trylogię" Henryka Sienkiewicza.

Przestrzeń w najnowszym spektaklu Klaty składa się z dwóch podstawowych elementów: częstochowskiej kaplicy Czarnej Madonny oraz szpitalnych łóżek. To także przywodzi na myśl powstańcze szpitale polowe. W trakcie oblężenia Zbaraża, zbudowanego właśnie z tych łóżek, między szczelinami przemyka na czworakach sanitariuszka z powstańczą torbą. I wreszcie finałowa scena poddania Kamieńca Podolskiego.

Zrezygnowany Wołodyjowski wstaje ze szpitalnego łóżka, odsuwa okrągłą zasuwę w podłodze i, żegnając się z Baśką ("Nic to"), schodzi do kanałów. A za nim Ketling żegnający się z Krysią ("Nic to") i Skrzetuski żegnający się z Heleną ("Nic to").

Nie jest to chyba szczególnie trafnie poprowadzona analogia. Zdaje się, że Wołodyjowskiemu i powstańcom przyświecały zgoła odmienne cele. Ale nawet przyjąwszy skrót myślowy reżysera - że istnieje jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna: honor (to nawet dziwne, że przemówienie ministra Józefa Becka nie poszło z offu), i że Polacy po prostu m u s z ą w pewnych okolicznościach "zejść do kanałów" - trudno oprzeć się wrażeniu odrabiania lekcji dawno już zreflektowanej, przeżytej i dość dobrze zakorzenionej w polskiej eseistyce, publicystyce, a nawet, do pewnego stopnia, w mentalności. Tomasz Łubieński w swoich esejach wydanych pod wspólnym tytułem "Bić się czy nie bić" trafnie oddał ten punkt widzenia, który zdaje się reprezentować także Klata, parafrazując słowa znanej polskiej modlitwy: "[...] od powietrza, głodu, ognia i wojny. I powstań, które tak mocno nas doświadczyły, zachowaj nas, Panie".

Nie ma wątpliwości, że w tym irracjonalnym przymusie, każącym podejmować najbardziej straceńcze misje, Klata znajduje sedno "polskości". Bo przecież reżyser konsekwentnie prezentuje na scenie szpital - sarmacki szpital wariatów. I to nad tymi kanałami, z których Klata, nawet spacerując z córkami po Warszawie, wciąż słyszy "to wycie spod asfaltu, tych ludzi, którzy tutaj zginęli" - jak ze swadą opowiadał Cezaremu Michalskiemu w wywiadzie dla "Dziennika". Owszem, mocny obraz, mocna metafora, ostra, publicystyczna, drażniąca. Ale jako taka także: płaska, powierzchowna, raczej zamykająca myślenie o przeszłości (i przyszłości) niż polaryzująca dotychczasowe (różnorodne przecież!) polskie doświadczenia. "Za dużo chleba, za dużo swobód!" - krzyczy Zagłoba, jakby chciał tym zrobić wyrzut współczesnej widowni. To chyba bardziej nadaje się na felieton w "Tygodniku Powszechnym" niż na adaptację "Trylogii".

A jednak Klata nie ucieka od jednoznacznie określonych scen. Azja Tuhajbejowicz morduje radośnie podskakujących w jego kierunku i klękających przed nim Lechitów strzałem z palców w tył głowy (tak, tak, Katyń, widziałem podobne sceniczne rozwiązanie dwa lata temu w Kartuzach na amatorskich warsztatach teatralnych). Wszystko to w rytm ogłuszającego "Boże, coś Polskę". Chwilę później sam syn Tuhajbeja skończy marnie, bo ci wredni Lechici, zaślepieni zemstą i nienawiścią wobec obcego, "innego", w sposób zgoła niehumanitarny i niechrześcijański wbijają go na pal (sugestywny głos Ewy Kolasińskiej opis ostatnich chwil Tatara prezentuje w ciemnościach rozproszonych jedynie przez światło wiecznej lampki). Ale już usieczonemu Bohunowi nie odmawia się chrześcijańskiego opatrunku z chleba i pajęczyny, trzeba jedynie zdobyć go u miejscowego Żyda. "Żydzie! Żydzie, parchu!" - zaczyna się zewsząd groźnie brzmiące wołanie. Wątki antysemickie czy ksenofobiczne, które rzeczywiście występują w "Trylogii", Klata z uporem godnym lepszej sprawy wzmacnia i wyjaskrawia, czyniąc z nich główne ostrze polskiego rachunku sumienia. Celuje w tym, rzecz jasna, Zagłoba. A dzielni pułkownicy ponad miarę szafują pobożnymi sformułowaniami typu "Amen" (w przypadku Kmicica w wersji "Ament"), "Tak mi dopomóż Bóg" itd.

Słowem: cztery, pięć scen. Finałowa z zejściem do kanałów, scena "katyńska", śmierć Azji, może jeszcze tańce do wtóru "Marsza pogrzebowego" i procesja z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej do muzyki znanej z włoskich czy hiszpańskich procesji maryjnych. Tyle punktów zaczepienia, które mogą prowokować do myślenia. Pozostała część czterogodzinnego spektaklu przypomina raczej kabaret, jest karykaturą i zgrywą, jajcarskim wytrychem dominującym w przedstawieniu. Poczynając od obsady (Anna Dymna - Baśka Jeziorkowska, Ewa Kolasińska - Krzysia Drohojowska, Krzysztof Globisz - Kmicic, Jerzy Grałek - Skrzetuski, Andrzej Kozak - Mały Rycerz), przez adaptację, po konkretne sceny. Owszem, w ramach miłego, rozrywkowego niedzielnego wieczoru w teatrze ogląda się to znakomicie, bez poczucia upływu czasu. Trzeba przyznać: Klata potrafi nawiązać kontakt z publicznością, zwłaszcza młodą. Proste, łatwe, przyjemne, pełne porozumienie.

Biorąc pod uwagę stojące owacje widowni, estetykę przedstawienia, łatwość, z jaką reżyser żongluje pomysłami i skojarzeniami, ale także sensy płynące ze sceny, przychodzi na myśl całkiem uzasadnione teatralne powinowactwo Klaty z reżyserem o dwa pokolenia odeń starszym. Matka Boska gadająca z obrazu, głaszcząca Kmicica jak psa, Bogusław Radziwiłł w majtkach od Calvina Kleina, łóżko szpitalne jako zbaraski mur, sanie i koń, dwóch rapujących Murzynów księcia Janusza, gry słowne z Barem w roli głównej (Bohun, gdy znalazł Helenę w Barze, przestał pić), zegar ustawiony na za pięć dwunasta (który w drugim akcie zacznie biec do tyłu), oblężenie Częstochowy z "Bogurodzicą" w tle I taki początek trzeciego aktu: Skrzetuski z ciężarną Heleną, Kmicic z ciężarną Oleńką badają przez stetoskop tętno płodu. Kapcie, szlafrok i gazeta (a w niej nekrolog "Anna Borzobohata zmarła"), Tuhajbej z synem jako wirujący derwisze, Azja rozpylający dezodorant na siebie i na tych śmierdzących Lachów Dalibóg, kto pomyślał o Jerzym Grzegorzewskim (a były takie głosy), niech publicznie ujawni argumentację. Przypadek ten trafniej chyba opisuje formuła, którą Magdalena Raszewska zamknęła swe rozważania o dyrekcji Adama Hanuszkiewicza w Narodowym: może nie był to Teatr Narodowy, ale był to "teatr narodu". Subtelna różnica, ale jakże celnie sformułowana.

Podejście do tematu "Trylogii" zdradza jednak lekturę Witolda Gombrowicza. Już pierwsze sceny wydobywają na wierzch ambicję przetłumaczenia narracji Sienkiewicza tę znaną na przykład z "Trans-Atlantyku". Ale nie tylko w kwestiach czysto formalnych jest to uderzające. Przede wszystkim także w przyjęciu, że "od nas samych zależy, czy on [Sienkiewicz] stanie się narzędziem prawdy, czy fałszu, i jego twórczość tak wstydliwa może doprowadzić nas do samoobnażenia w większej mierze niż jakakolwiek inna. Demaskująca, obnażająca siła Sienkiewicza na tym właśnie polega, że on posuwa się po linii najmniejszego oporu, że cały jest przyjemnością, nieobowiązującym wyżyciem się w tanim marzeniu". Dublurę Mikołaja Grabowskiego (za Jana Peszka) w roli Janusza Radziwiłła wypada więc przyjąć nie tylko jako konieczność sporadycznego zastępowania znakomitego kolegi, ale również jako gest symboliczny, znamię, dyrektorski stygmat. Grabowski bardzo konsekwentnie buduje swój Teatr Narodowy jako Dom Gombrowicza i "Trylogia" Jana Klaty z punktu widzenia tej strategii miała być niewątpliwie ważnym ogniwem (sam zaś Peszek zupełnie niedawno powtórzył na scenie Starego rolę Gonzala w "Trans-Atlantyku").

Sprawnie wyreżyserowane widowisko, choć nie bez potknięć (w połowie sceny "katyńskiej" Barbara Wysocka musi nagle "powstać z martwych" i wyjść w kulisy, bo zaraz ma scenę jako obraz Matki Boskiej; bardzo to wyjście osłabia wymowę tej sceny), budzi jednak niemal same niedosyty. Poza sygnalizowanymi powyżej - przede wszystkim w odniesieniu do aktorów, zmuszonych do wykonywania etiud, którymi sami jako profesorowie w szkole teatralnej "otwierają" zapewne studentów pierwszego roku. Anna Dymna rumieniąca się na charakterystykę Baśki, Krzysztof Globisz uwodzący księcia Bogusława, odgrywający zarazem jeźdźca i zdyscyplinowanego konia, Tadeusz Huk jako Murzyn rapujący apoteozę księcia Janusza Radziwiłła, Barbara Wysocka gryząca paznokcie w sposób pozostawiający wątpliwości, czy przypadkiem nie chodzi o odgryzienie całych opuszków Wielcy aktorzy i obiecujący młodzi wykonawcy w repetytorium z elementarnych zadań aktorskich. Wykonanie mistrzowskie, powiatowa skala wymagań.

Zarzut nieudanego szkolnego bryku można też postawić adaptacji. "Ogniem i mieczem" bez Jeremiego Wiśniowieckiego? "Pan Wołodyjowski" bez Jana Sobieskiego? Tak, to "Trylogia" bez "Salwatora", który nim przejmie pałeczkę w sztafecie bohaterów Ojczyzny, pomodli się za dusze poprzedników. "To się będzie w teatrze grać, co znamy wszyscy, co cała publiczność polska na pamięć zna"? W finale na krótko jeszcze świeci wieczna lampka i światło z kanału. Między tymi dwiema iluminacjami Polska widziana przez Klatę: bogobojna na pokaz, zaściankowa, antysemicka, ksenofobiczna, brudna i śmierdząca. Jan Klata wystawił ekwiwalent braku swojej młodzieńczej lektury. "Kinderszenen"? Tak, dziecinada.
(mi)

Michał Mizera
Teatr nr 4/04.2009
29 kwietnia 2009
Portrety
Jan Klata

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia