Dziecko w sobie

Rozmowa z Janem Peszkiem

Iza Mikrut rozmawia z Janem Peszkiem m.in. o "Scenariuszu dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego", zazdrości i zniechęceniu oraz o tym, by zawsze zachowywać w sobie świeżość dziecka.

Sztajgerowy Cajtung: Od wielu lat gra Pan "Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego", a ludzie wciąż chcą ten spektakl oglądać i chcą na niego przychodzić. Jak Pan sam walczy z rutyną na scenie?
Jan Peszek: Każdy aktor ma swój indywidualny sposób na zjawisko rutyny. Umiejętność ucieczki od rutyny to jedna z podstawowych konieczności profesji aktora. "Scenariusz..." dla mnie samego jest zjawiskiem wyjątkowym: w przyszłym roku minie czterdzieści lat grania. Nie ma miesiąca, żebym tego spektaklu nie grał. Zawsze jest żywo odbierany, co najprawdopodobniej znaczy, że dociera do widza w wersji niezrutynizowanej. Ja właściwie nie robię wiele, żeby walczyć z rutyną: to jest mój cel, albo rodzaj pasji, żeby nie ulegać rutynie w każdym działaniu, tylko zawsze zachowywać świeżość. Nazwałbym to takim dzieckiem w sobie. "Scenariusz..." stał się moim manifestem, moją osobistą wypowiedzią. Najzwyczajniej w świecie przed każdym spektaklem uruchamiam w sobie potrzebę wypowiedzenia tego, co mam do wypowiedzenia i podzielenia się tym z widzami. Tak naprawdę nic więcej nie robię, przez tyle lat forma oczywiście się utrwaliła, tak samo jak scenariusz spektaklu, chodzi naprawdę tylko o ożywienie tego punktu w człowieku, w którym chce się coś widzowi przekazać. A ja wiem, co chcę widzowi przekazać, bo to, co Schaeffer napisał, jest mi nieobojętne. Nie trzeba się popisywać aktorską woltyżerką, to obowiązek aktora, żeby umieć grać. Trzeba natomiast, i to dotyczy każdego spektaklu i każdej roli, umieć powiedzieć coś o kondycji człowieka.

Sz. C.: Tekst "Scenariusza..." się nie zmienia, nie zmienia się reżyseria. Zmienia się Pan, ze względu na bagaż doświadczeń. Czy wobec tego nie kusi Pana, żeby coś w tym spektaklu zmienić?
J. P.: Nie. To, co ja mówię, jest pewnego rodzaju esencją, syntezą tego, co Schaeffer napisał. Ja, za jego pozwoleniem, dokonałem poważnych cięć. Teraz, za sprawą Instytutu Badań Literackich PAN, wyszła nowa książka tekstów Schaeffera, pod tytułem "Aktor" i tam po raz pierwszy jest wydrukowany cały tekst "Scenariusza...". Ostatnio przejrzałem ten tekst i zobaczyłem, jak dużo wyrzuciłem. Były oczywiście fragmenty, które jeszcze grałem przez jakiś czas, ale potem wydawało mi się, że są zbędne i należy ograniczyć się do tych części tekstu, które są najbardziej uniwersalne. Poza tym forma występu jednego aktora nie powinna przekraczać godziny.

Sz. C.: Jest Pan człowiekiem, który utrzymuje ogromne tempo życia, lubi Pan ciągłe zmiany. Szczęście to dla Pana ruch?
J. P.: Ruch jest dla mnie przejawem życia. Jest to pewnie związane z moim temperamentem i cechami osobniczymi, ale jestem, rzeczywiście mogę tak powiedzieć, człowiekiem ruchu, moje ciało jest zawsze pobudzone i aktywne, nastawione na ruch, ale też na zmiany. Teraz zamieszkałem w jednym miejscu, ale wiele razy przenosiłem się z miasta do miasta, z teatru do teatru z całą rodziną. To zawsze było zdrowe, nigdy nie żałowaliśmy zmian: oznaczały nowe środowiska, nowe bodźce i nowe perspektywy. Teraz mieszkam na stałe pod Krakowem, ale nie czuję się związany z tym miastem, na pewno nie na śmierć i życie, natomiast bardzo dużo jeżdżę. W tej chwili przez półtora miesiąca w Warszawie pracuję nad nowym spektaklem, który będzie prapremierą tekstu irlandzkiego (Błogie dni Deirdre Kinahan, przyp. red.) w Teatrze Ateneum w Warszawie. Kiedy skończę tę pracę, pojawi się następna, pojadę do Krakowa, gdzie będę pracował z Capellą Cracoviensis przy prezentacji Brahmsa (Piosenki miłości i śmierci, przyp. red.), ciągle szukam nowych bodźców, bo wtedy najzwyczajniej w świecie wiem, że żyję. Skoro mówimy o ruchu, rola w Teatrze Ateneum jest pewnym wyzwaniem, ponieważ moja postać właściwie prawie się nie rusza. To jest jeden z powodów, dla których, oprócz oczywiście świetnego towarzystwa aktorskiego i reżyserskiego, podjąłem się tego wyzwania: żeby grać faceta, który ma bardzo ograniczone możliwości ruchu.

Sz. C.: Ważnym składnikiem Pana osobowości jest poczucie humoru...
J. P.: Bardzo miło mi to słyszeć, bo wydaje mi się, że to idzie w parze: w tym sensie, w jakim człowiek aktywny jest otwarty, ma pozytywną ciekawość świata i ludzi. Zauważam, że rodzaj skłonności do ciemnych barw w życiu jest stratą czasu. Poczucie humoru jest przejawem aktywności, tak je rozumiem.

Sz. C.: Zdarzyła się Panu zazdrość o role innych, albo myślenie: a ja bym to lepiej zagrał?
J. P.: Nie, nigdy tymi kategoriami nie myślę. To nie oznacza, że jestem świetny, ale raczej, jeżeli widzę, że ktoś gra źle, widzę błędy, ale nie pakuję siebie w tę sytuację. Uwielbiam uczestniczyć w spektaklach, czy w ogóle oglądać spektakle, bo ciągle dużo do teatru chodzę, i obserwować, jak koledzy i koleżanki wspaniale grają. Cieszy mnie to ogromnie, nawet, kiedy pomyślę, że wielu rzeczy bym nie potrafił zrobić: bo odkrywam, że to możliwe. I to bardzo pozytywne zjawisko, choć coraz rzadsze. Wobec bylejakości, jaka nas otacza, wkrada się bylejakość analizy grania.

Sz. C.: A co z momentami zniechęcenia związanymi z rolami? Zdarzało się, że miał Pan dość występowania?
J. P.: Nigdy. Ale zawsze, od najwcześniejszych lat, kiedy coś mi nie odpowiadało i nie zgadzałem się z tym, nie godziłem się, żeby w tym wystąpić, albo żeby wystąpić w formie, której nie akceptowałem. Całkiem niedawno nawet zdarzyło się, że w połowie pracy odszedłem. Uznałem ją za nonsens, stratę czasu, brak porozumienia i powiedziałem: do widzenia.

Sz. C.: Dużo pracuje Pan z młodymi aktorami. Czy uczy się Pan czegoś od młodego pokolenia?
J. P.: Z młodymi ludźmi spotykam się nie dlatego, że oni działają na mnie jakoś szczególnie odświeżająco, czy że chcę sam wrócić do młodości, która przecież już dawno minęła i już jej we mnie nie ma... ale to młodzi ludzie rzetelnie informują mnie o świecie, w którym żyję. Swoimi pytaniami, swoimi rozterkami, swoimi ekstremalnymi zachowaniami, co oczywiście jest domeną młodości... Oni mi tak naprawdę mówią: żyjesz na takim świecie. Żadna telewizja, żadna prasa, żadne dzienniki nie udzielą mi rzetelnej informacji o świecie, w którym żyję... dlatego nie oglądam telewizji, nie czytam prasy i wcale nie oznacza to, że nie mam wiedzy o rzeczywistości. Aktor tę wiedzę powinien mieć, bo przecież on zawsze mówi o człowieku, który żyje w danym momencie historii. Media to są mechanizmy rynkowe, a to mnie nie interesuje.

Sz. C.: Gdzie są w teatrze granice, których by Pan nie przekroczył?
J. P.: W sensie podejmowania najbardziej prowokacyjnych, ekstremalnych wyzwań... nie ma takich granic, bo człowiek nie ma granic, jest nieprzewidywalny, nieograniczony w swoich możliwościach. Na pewno nie przekroczę granicy szmiry, tandety, bełkotu, hucpy. To są cechy, które często towarzyszą młodym ludziom wynoszonym na świecznik przez krytykę. Krytyka czy instytucje opiniotwórcze mają tę cechę, że co jakiś czas wybierają sobie bożka, który jest niewiele wart, przez jakiś czas biją mu pokłony i z tego żyją.

Sz. C.: Bardzo dziękujemy za rozmowę!

Iza Mikrut
Sztajgerowy Cajtung
7 września 2015
Portrety
Jan Peszek

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia