Dziewczyna Szamana

"Warum, Warum" - reż. Peter Brook - 13. Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski

Nareszcie stało się - z opuchniętymi od klaskania dłońmi jechałam przedwczoraj wieczorem rowerem stygnącym moim miastem jarmarcznym. Nawet chłodnawe pouczenie strażników miejskich, że oto jestem wrogiem zarówno pieszych, jak i automobilistów i powinnam raczej jeździć autobusami, jak normalny człowiek - nie wytrąciło mnie z zachwytu. Ponure pytanie "Warum, warum?" nie zrobiło na stróżach porządku żadnego wrażenia. A na mnie jak najbardziej.

Dzieło Petera Brooka zaliczyć można do niebezpiecznych związków sceny i eseju. Tego nie wolno robić każdemu i istnieje obawa, że gdyby spektakl nie był sygnowany nazwiskiem Brooka – tak, TEGO Brooka – przemknąłby gdzieś na offowej scenie widziany tylko przez garstkę jej wyznawców. Na taką wycyzelowaną frywolność pozwala się niestety po odpracowaniu swego i czasem nie wiadomo, czy przed, dajmy na to, „Factory” Lupy klęczy się, bo to wspaniałe, czy też z szacunku dla guru. 

Jakakolwiek nie byłaby motywacja – biję pokłony. To zasługa mieszanki „Kupiec wenecki” i „Warum, warum?”, po której mam ochotę wykrzyknąć bluźniercze „Deutschland über alles”. W spektaklu Bremer Sheakspeare Company widziałam wszystko, co potem analizowane było u Brooka. Sekret sztuki teatru. Porządna aktorska robota, minimum scenograficzne, esencja tekstu Szekspira. Skromność, nie pawie pióra. 

Trudno powiedzieć, na ile Miriam Goldschmidt jest genialna w roli bez roli, odgrywając Refleksję. Monodramu bez napicia, początku ani końca, opowieści utkanej z luźnych złotych myśli, fragmentów Szekspira, z celności gestów, finezji ruchów – nie należy chyba analizować naukowo, trzeba go smakować. To wisienka na torcie, kiedy jest się już sytym (bremeńskim „Kupcem weneckim” na przykład). Pusta trójkątna scena przyjmie na siebie w czasie krótkiego spektaklu niewiele rekwizytów. Czarne krzesło z kilku kawałków drewna, jakby tylko jego zarys, pomysł, ideę krzesła; jasną ramę, umowne drzwi, dające możliwość wejścia i wyjścia; kartkę z napisem „rozmawianie surowo wzbronione”; barwę chusty i chusteczki aktorki – płomienną czerwień, na którą patrzy się z apetytem, a którą Goldschmidt używa z namysłem, jak płachtę na widza, czasami robiąc z niej tałes, czasami chusteczkę do nosa, czasami wzór kwadratu. Widziałam ostatnio piękny ołtarz z kilku belek pozostawiony smętnie w osmalonym kościele św. Katarzyny w Gdańsku. Było w tym coś ostatecznego i gdybym tylko umiała, niewątpliwie zaczęłabym się tam modlić. 

A że nie umiem, poszłam do teatru. „Aby stworzyć coś boskiego, buduje się świątynie. Teatr jest świątynią”– mówi aktorka. „Imię bogini”– ciągnie dalej – „La Diva”. Cały spektakl niebezpiecznie miesza sacrum z profanum, wynosi sztukę teatralną pod niebiosa, aby za chwilę wyśmiać ją. Od pierwszych chwil w Goldschmidt jest coś szamańskiego, kapłańskiego – ciągnie nas do środka swojego seansu o teatrze, pyta, dlaczego pyta. Nie bez kozery nawiązuje się tu do różnych tradycji teatralnych, balijskich czy japońskich, nie na darmo aktorka jest czarnoskóra. Teatr Brooka zawsze oscylował między „teatrem sakralnym” a „teatrem brut”, a sam reżyser nie dość, że przeszedł przez nauczanie Gurdżejewa, to także sporo podróżował po Afryce, skąd pochodzi wielu jego aktorów, bo „można w nich odnaleźć pewien sposób bycia z sacrum, które opuściło ciała aktorów Zachodu”. 

Goldschmidt, „atom w środku pustki”. Dużo tu smaczków w rodzaju wysmakowanego ruchu dłonią, przekręcenia głowy, przyprawiającego o dreszcze nacisku na sylabę, pokazania dostojności bogini za pomocą samego sposobu siedzenia. To nie jest do recenzowania, to jest do pisania peanów i dytyrambów i podziwiania. Chciałoby się przepisać cały ten tekst, chciałoby się nagrać sobie na taśmę w głowie dźwięki hang i puszczać co jakiś czas.

Piękny pan grający na swoim anielskim instrumencie sekunduje diwie dzielnie, nieśmiale przyglądając się poczynaniom to królowej, to samego Boga na niebiosach, to Maxa Reinhardta, to aktorki, która nie wie, jak zagrać strach i sama siebie pyta, skąd ma wziąć uczucia, których po prostu nie ma? „Lepiej trzymać się od teatru z daleka”, ale jednocześnie „jest się tylko wtedy, kiedy się gra”. Bluźniercza kosmogonia teatru („i rzekł Bóg: niech się stanie teatr, pociecha osamotnionych, pociecha upojonych”) miesza się tu z bolesnymi pytaniami egzystencjalnymi: jeśli człowiek nie ma pasji, to co czyni go człowiekiem? Kim jestem? Kim byłam? Dlaczego żyję?

I można by ciągnąć dalej: dlaczego Pani chodzi do teatru? A Pan? Przecież to strychnina, dynamit, beczka prochu, pożar, ciągły niepokój, nadciśnienie w głowie. Bezpieczniej siedzieć w domu.

Reszta jest przyciąganiem.

Anna Wakulik
Gazeta Szekspirowska
8 sierpnia 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...