Elżbieta postarzała, hrabina

"Hrabina Batory" - reż. Wiktor Rubin - Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach

"Hrabina Batory" to trzecia część tryptyku powstałego na kieleckiej scenie, na który składają się też "Joanna Szalona; Królowa" i "Caryca Katarzyna". Jak dwie poprzednie, dekonstruuje obraz historycznej bohaterki.

Nie od dziś widać wyraźnie, że Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach szczególnie upodobał sobie trzy osobistości wśród młodszego pokolenia twórców. Pierwszą z nich jest Mateusz Pakuła, którego dzieła wystawiano na świętokrzyskich deskach trzykrotnie na przestrzeni ostatnich dwóch lat i które zapewniły placówce rozpoznawalne miejsce i solidną markę. Oprócz niego są jeszcze dwie osoby, które mocno (należałoby powiedzieć: jeszcze mocniej) kojarzą się z kieleckim teatrem - dramatopisarka Jolanta Janiczak i reżyser Wiktor Rubin. W połowie września tego roku swoją premierę miała ich kolejna wspólna sztuka, "Hrabina Batory". W przeciwieństwie do Pakuły, w kontekście dorobku Janiczak i Rubina można pisać o pełnoprawnym, domkniętym już tryptyku. Ich kieleckie spektakle odznaczają się bowiem dużą spójnością pod względem nie tylko formy (zdefragmentowana struktura, zamiłowanie do eksperymentu, prowokacja na granicy drażnienia widza), ale i poruszanej problematyki.

Sam tytuł sztuki wywołuje jednoznaczne skojarzenia. Tak jak w "Joannie Szalonej; Królowej" oraz "Carycy Katarzynie", naczelnym zagadnieniem spektaklu jest życie historycznej, otoczonej kontrowersją i tajemnicą, kobiety. Szybko jednak okazuje się, że warstwa ściśle biograficzna nie tyle schodzi na dalszy plan, co w ogóle nie wydaje się istotna. Obsesja Jolanty Janiczak koncentruje się na idei "kobiety przeklętej", jako osoby obcej kulturowo i demonizowanej, natomiast sama autorka wykorzystuje postaci historyczne jako pretekst do przedstawienia swojej refleksji utrzymanej wyraźnie w duchu feministycznej krytyki kulturowej.

Trzeba zaznaczyć, że nie jest to spektakl o tym, czy Elżbieta Batory faktycznie kazała porywać młode dziewczyny, w których krwi mogła się później kąpać (mimo że jedna scena mogłaby to sugerować). Nie należy chyba jednak sądzić, że Elżbieta (zdarzały się już takie zarzuty względem dramatu) jest w przedstawieniu na siłę idealizowana lub usprawiedliwiana. Janiczak po prostu odrzuca próby wątpliwej jakości epatowania makabrą i nadawania swojej bohaterce diabolicznej aury. Ciekawi ją natomiast inny aspekt czarnej legendy dotyczący węgierskiej arystokratki: jej desperacka pogoń za wieczną młodością. Dochodzimy do głównego motywu fabularnego: "Hrabina Batory" jest z jednej strony sztuką o przemijaniu, nieubłagalnej tyranii czasu, a z drugiej - utworem dekonstruującym utrwalony w kulturze archetyp piękna. Spełnianie jego wymogów uważa się de facto za formę powinności kobiet wobec otoczenia.

Elżbieta, mimo że sztuka próbuje ją ukazać w sposób niekonwencjonalny, nie jest typem emancypantki, przeciwnie: jak sama wyznaje, żyje tylko po to, by pewnego dnia ktoś namalował jej portret. "Hrabina Batory" to zdecydowanie bardziej studium zniewolenia niż opowieść rewolucyjna. Zniewolenia tym bardziej przytłaczającego, że dziedziczonego z pokolenia na pokolenie. Sztuka podejmuje wątek udręki nie tylko tytułowej bohaterki, ale i jej ciotki, Klary (Joanna Kasperek). Gdy w jednej ze scen Klara, rozbierając się do snu, zaczyna rozpinać dekolt, akcja dramatycznie zamiera. Ujrzenie własnego ciała w stanie "naturalnym" okazuje się zadaniem zbyt trudnym dla postaci.

Co więcej, "Hrabina Batory" jest spektaklem, który w kilku miejscach wydaje się przekraczać granicę prowokowania widza, wystawiając na próbę jego wytrzymałość i cierpliwość. I, co może być poczytywane, w zależności od punktu widzenia, jako wada, albo zasługa spektaklu, właśnie owe momenty najmocniej zapadają w pamięć. Mniej więcej w połowie przedstawienia ma miejsce scena (zresztą później zdublowana i odegrana ponownie), gdy wyznanie Elżbiety ("Krzyki młodych dziewczyn niosą mi ukojenie") wywołuje odgłos przeciągłego, monotonnego krzyku, jakby wołania zza grobu wszystkich ofiar hrabianki. Ciężko mi oszacować, ile dokładnie trwa owa specyficzna "pauza", ale z perspektywy widza rozciąga się ona niemal do całej wieczności, zarazem hipnotyzując i dręcząc go. Podobny zabieg jest zastosowany później: postaci gromadzą się w centralnym punkcie sceny i spoglądają wprost na widzów. Bohaterki prowadzą pozornie banalną, lekką pogadankę dotyczącą urody, kosmetyków i pielęgnacji. W pewnym momencie zamierają i zaczynają, jakby na wpół przytomne, chichotać. Ten moment, być może nawet parominutowy, okazywał się ponad siły części widowni, nie da się jednak ukryć, że dzięki podobnym zabiegom całość sztuki nabiera mocno określonej, charakterystycznej atmosfery.

Na uwagę zasługuje też inny bardzo mocny punkt spektaklu, gdzie uwaga skupia się na wzajemnych relacjach pomiędzy Elżbietą a jej małżonkiem Ferencem. Rolę tę zagrał bardzo dobrze Wojciech Niemczyk, ale Joanna Kasperek, wcielająca się w postać tytułową, niczym mu nie ustępuje, i dzięki temu właśnie ich wspólne sceny wypadają interesująco. Paradoksalnie, sceny z udziałem męża są kluczowe, pomimo jego absencji przez większą część utworu, podyktowanej przecież realiami historycznymi, a także wymową dramatu. O ile Elżbieta jest w tej sztuce "typową kobietą" (ze swoim opętaniem ideą piękna i lękiem przed starością), to Ferenc reprezentuje "typowego mężczyznę". Jest obcy swojej żonie nie tylko z uwagi na swoją nieobecność, ale i odmienny system wartości. Interesuje go walka o terytorium już posiadane, podbój terytorium jeszcze niezdobytego, w końcu wierność własnemu panu. Spotkania z Elżbietą i ich wspólne rozmowy są mieszanką wzajemnych uraz, rozczarowania i złośliwości. Ferenc jako postać stanowi kontrapunkt dla całości spektaklu, ale nie tylko: ponieważ rzadko spotyka się z małżonką, potrafi lepiej i dobitniej zauważyć, jak bardzo jej uroda zmieniła się na przestrzeni czasu. Staje się przez to dla Elżbiety największym wrogiem, jako swego rodzaju człowiek-lustro, niezawisły i surowy sędzia.

Zakończenie spektaklu, podobnie jak w "Carycy Katarzynie", jest otwarte i w gruncie rzeczy pozostawione "decyzji" widza. W finałowej scenie bohaterki, wściekłe i sfrustrowane, obijają kijami baseballowymi rozłożone na scenie materace, natomiast zawieszony powyżej ekran wyświetla wyraźne zaproszenie do interakcji: "dołącz do nas", "mamy czas, mamy bardzo dużo czasu" (brzmiące skądinąd złowieszczo, skoro spektakl opowiada o zbyt krótkiej młodości i długim, ponurym okresie starzenia się). Część aktorów wchodzi wprost na widownię i wręcza kije publiczności. Janiczak i Rubin uchylają przed nami (pozornie nieskończoną) rozpacz starości, ale "pomagają" również rozładować skumulowany w nas gniew, w ten sposób ostatecznie wpisując się w jedną z najbardziej rozpoznawalnych teatralnych tradycji - tradycję katarktyczną.

Nie zmienia to jednak faktu, że przedstawienie wydaje się w pewnym stopniu nieudane. Tematyka nie należy do najbardziej odkrywczych w kontekście szeroko pojmowanej krytyki kulturowej (nie tylko zresztą jej - "propaganda piękna" i sztuczność kanonów urody są zjawiskiem dostrzegalnym i rozumianym także na poziomie tzw. wiedzy potocznej). Pod znakiem zapytania zdają się również stać same zabiegi o charakterze awangardowym. Z jednej strony - można spróbować oprzeć dramat na momentach ciszy i zawieszenia, a w ten sposób zmusić widza do swego rodzaju współtworzenia spektaklu. Pozostaje pytanie, czy nie jest to pretekst do pokrycia niedoróbek samego spektaklu, który pod okiem mniej życzliwego widza może wydawać się nie dość, że "dziurawy" fabularnie, to jeszcze dorabiający do własnych dziur ideologię. Żeby była jasność: Hrabina ma w sobie fragmenty, które, wykorzystując taką konwencję, wypadają przekonująco. Gdy na przykład Elżbieta popada w stan depresyjny, cała akcja ogranicza się do powtarzania przez aktorkę po wielokroć jednego słowa: "nic". Światła gasną i zapalają się naprzemiennie, od czasu do czasu aktorzy wykonują pojedyncze gesty, aby zaznaczyć upływ czasu, ale poza tym - nic. Taki minimalizm okazuje się mieć wyjątkową siłę. Widać jednak, że to minimalizm precyzyjnie przemyślany i wymagający co najmniej tyle (jeśli nie więcej) twórczego wysiłku, co scena tętniąca akcją, dialogami i widowiskową oprawą audiowizualną. Niestety, nie można tego powiedzieć o całości spektaklu i przez to wywołuje on skojarzenie pociętego lub nadpalonego tekstu. Czytelnik będzie w stanie "dopowiedzieć" sobie brakujące fragmenty, jednak nie ma w tym bezpośredniej zasługi autora.

Mateusz Woźniak
Teatr Pismo
8 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...