Emocjonalny rollercoaster

"Diabelski młyn" - reż: Andrzej Dopierała - Teatr Bez Sceny w Katowicach

Stołeczni recenzenci, pisząc o polskiej prapremierze "Diabelskiego młyna", byli zaskakująco zgodni. Chwalili znakomity tekst Erica Assousa i rewelacyjną grę aktorów - Anny Dereszowskiej i Krzysztofa Gordona. Pisali, że rzecz zaczyna się jak komedia, a okazuje się dramatem, ale nikt na szczęście nie zdradził zakończenia. Spektakl Teatru Bez Sceny w niczym nie ustępuje przedstawieniu reżyserowanemu przez Romualda Szejda

Pierre, korzystając z nieobecności żony i syna, zaprasza do siebie Juliette - poznaną w barze dziewczynę. Chwali się swoim stanowiskiem (dyrektor w firmie, produkującej soczewki do aparatów fotograficznych) i panującym w mieszkaniu przepychem, ale na niej nie robi to najmniejszego wrażenia. „Dziewczyna z zasadami” na każdą jego wypowiedź reaguje ironią, a w końcu – zniecierpliwiona zachowaniem mężczyzny - pyta: skoro uważa mnie pan za inteligentną, to jak pan traktuje te naprawdę głupie? W trakcie rozmowy Juliette przypomina mu, że nie zapytał jeszcze o jej zawód. Kiedy nie udaje mu się zgadnąć, gdzie nieznajoma pracuje, dziewczyna oświadcza, że jest prostytutką i właśnie w tym momencie jest… w pracy. Gdy – początkowo zszokowany - mężczyzna już jest gotów zapłacić, ona wyznaje, że tylko żartowała. Tak naprawdę pracuje w feminizującym piśmie i pisze artykuł na temat mężów, zdradzających żony. To nie jest ostatnia rola, w którą się wciela, bo – jak sama przyznaje – fascynuje ją udawanie kogoś innego. Również Pierre nie jest przez cały czas taki sam. Początkowo to bogaty mieszczanin, który wstydzi się swoich 50 lat, lecz tak bardzo chce zaciągnąć do łóżka piękną nieznajomą, że bagatelizuje nawet fakt posiadania żony. Gdy dowiaduje się, że został właśnie „obsadzony” w roli klienta, ma się wrażenie, że jest o krok od własnoręcznego wyrzucenia dziewczyny za drzwi. Kiedy Juliette mówi mu, że pracuje w gazecie, twarz mężczyzny wyraża wszystko: jest zdruzgotany, że jego powierzchowność nie robi już wrażenia na kobietach. A w jednej z ostatnich scen zostaje całkowicie zdominowany przez bohaterkę, która pojawia się z dwiema filiżankami herbaty na tacy, mówi do niego per „ty” i nieznoszącym sprzeciwu tonem pyta: „słodzisz?”.

Agnieszka Radzikowska w spektaklu prezentuje pełnię swoich aktorskich możliwości. Każdą z postaci wyposaża w indywidualny zestaw gestów i sposób mówienia. Jest przezabawna jako nawiedzona dziennikarka, która chce, by czytelniczki poznały lepiej „to dziwne zwierzę, zwane mężczyzną” i odpowiednio wyzywająca, gdy bohaterka udaje prostytutkę. Zapamiętuje się reakcje Juliette – m.in. „odpowiedź” na pytanie, czy jest modelką i wyraz twarzy, gdy papieros upada jej na podłogę. Aktorka świetnie operuje mimiką (bardzo ciekawa, plastyczna twarz), nie można mieć zastrzeżeń również do jej dykcji. Jest przerażająco wiarygodna w końcowym monologu, do niej również należy zaskakujący i mistrzowsko zagrany finał. Andrzejowi Dopierale wierzy się, gdy w roli Pierre’a przekonuje, że lepsi są mężowi, którzy swoje żony zdradzają i rozpieszczają niż ci, którzy są wierni, lecz je zaniedbują. Z politowaniem spoglądamy na bohatera, który jest pantoflarzem, ale gdy pijany Pierre wyśmiewa dziennikarkę, proszącą o piętnaście euro na taksówkę, budzi odrazę. Śmieszy natomiast, gdy z płaczem oświadcza, że nie pamięta nic ze wspólnie spędzonej z dziewczyną nocy, zbyt łatwo wierzy w zdradę żony i udaje asertywność. W scenie nagrywania rozmowy na dyktafon do świata przedstawionego wkrada się rzeczywistość pozasceniczna: zdenerwowana Juliette pyta Pierre’a, czy myśli, że jest reżyserem, a po chwili dodaje, że gdyby był aktorem, to współpraca z nim byłaby trudna. 

Scenografia – autorstwa Andrzeja Dopierały - ogranicza się jedynie do kanapy, pełnego butelek barku, wieży, zdjęć bliskich bohatera, telefonu i figurki kota, ale każdy z tych elementów zostaje w spektaklu użyty co najmniej raz. W butelkach stopniowo ubywa zawartości, sprzęt grający pozwala bohaterom m.in. odsłuchać nagraną na dyktafon rozmowę, telefon dzwoni, gdy z mężczyzną chce skontaktować się żona, przywieziona aż z Japonii podobizna kota i fotografie już na początku przyciągają uwagę Juliette, a i na kanapie rozgrywa się niejedna sytuacja. Warto również wspomnieć o tle dźwiękowym, na które składają się zgrzyt klucza w drzwiach, nagrana na automatycznej sekretarce prośba o zostawienie wiadomości (mówi syn bohatera), zarejestrowany na dyktafonie dialog w barze i odgłosy wesołego miasteczka. 

Odwołując się do dorobku translatorskiego Barbary Grzegorzewskiej, mógłbym stwierdzić, że „Diabelski młyn” ma o wiele więcej wspólnego z „Podróżą” Auberta i „Krasomówcą” Nothomb niż z „Małymi zbrodniami małżeńskimi” Schmitta , „Bogiem mordu” Rezy czy „Napisem” Sibleryasa. W spektaklu, ilustrowanym utworami Franka Sinatry („Strangers in the Night”), Palast Orchester („All Around The World”) i Jeanette („Porque te vas”), reżyser – podążając za autorem – skutecznie stopniuje napięcie, by w finale odpowiedzieć na pytanie, kim tak naprawdę jest Juliette. Za sprawą swojej najnowszej produkcji Teatr Bez Sceny proponuje widzom przejażdżkę nie diabelskim młynem, lecz prawdziwym rollercoasterem.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
29 sierpnia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia