Eryk Lubos - (1974)

Aktor teatralny, filmowy, telewizyjny, radiowy i dubbingowy, lektor.

Urodził się 6 września 1974 w Tarnowskich Górach.

Ma na koncie nagrodę dla najlepszego aktora festiwalu w Kralovych Varach, Złote Lwy za drugoplanową rolę męską i nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego dla najlepszego polskiego aktora młodego pokolenia.Stworzył kilkadziesiąt ról teatralnych, występował w balecie, śpiewa operę i dubbinguje kreskówki. Zawsze pozostaje sobą. Bo Eryk Lubos to artysta nieformatowalny.

"To był przypadek" – mówi o swoim zainteresowaniu aktorstwem. Miał osiemnaście lat, gdy z dziewczyną pojechał do wrocławskiego Teatru Współczesnego. "Chciałem jej zaimponować, a sobie zrobiłem kuku" – przyznaje. Zdzisław Kuźniar grał "Ja, Feuerbach" Tankreda Dorsta, a oczarowany Lubos postanowił związać się z teatrem.

Wbrew regułom
Do krakowskiej PWST go nie chcieli. "Na egzaminie Anna Polony powiedziała, że mam dziwne stany psychiczne i tak się skończyło moje zdawanie do Krakowa" – mówi w rozmowie z culture.pl. Gdy do Warszawskiej szkoły przyjęto Arkadiusza Janiczka, odpuścił sobie i tamten kierunek. "Doszedłem do wniosku, że skoro jednego rudego już mają, nie ma sensu składać papierów. Kiedy przyśnił mi się profesor Bardini związany wtedy z wrocławskim Przeglądem Piosenki Aktorskiej, postanowiłem zdawać do Wrocławia"". Przyjęto go z drugim najlepszym wynikiem spośród wszystkich kandydatów.

"W PWST od razu poczułem, że nie jestem akceptowany przez niektórych profesorów. Byłem inny, kanciasty, nie pasowałem do ich wyobrażeń" – przyznawał na łamach "Filmu". "Pewne szlachetne panie, które na scenie ostatni raz stały w 1955 roku, próbowały mi udowodnić, że gra się tak, jak one chcą. Ja chciałem pokazać, że można inaczej. I tak się zaczęło, od konfliktu". "Znamienne, że z mojego roku wywiało wszystkich prymusów albo śliczne i leniwe dziewczęta marzące o serialach i piktorialu w 'Vivie'. Zniknęli. A ja zostałem" – mówił Łukaszowi Maciejewskiemu w "Filmie".

"Na trzecim roku studiów stwierdziłem, że jestem już takim artystą, że muszę mieć jakiś antydoping, żeby przestać tak myśleć. Ile można pić, palić, gadać o sztuce? – mówił w wywiadzie dla Interii. - Poszedłem na boks, trener dziwnie na mnie popatrzył i powiedział: 'Dobra, jak pan chce, proszę przyjść, poobserwować'".

Nikomu nie przyznał się, że studiuje aktorstwo. Na sali wylewał litry potu, a trenerzy chcieli go włączyć do eksportowego zespołu Gwardii Wrocław. Zostałby profesjonalnym bokserem, gdyby nie trener, Zygmunt Gosiewski, który zobaczył go w "Historii Jakuba" w reżyserii Piotra Cieplaka. "Miałem tam długi monolog z 'Księgi Eklezjasty'. Podawałem tekst całym sobą, pot kapał ze mnie wiadrami, byłem jak w transie. Po przedstawieniu usłyszałem jednak, że nie mogę boksować zawodowo, żadnych sparingów. Gosiewski nie miał wątpliwości, gdzie jest moje miejsce" – mówił Tomaszowi Bieleni.

Robolska dusza
Na ringu i w teatrze imponował pracowitością. Ale to nie wystarczało. "Z aktorskiego etatu trudno jest wyżyć, więc aby odciążyć rodziców, jeździłem do roboty do Holandii i Niemiec". Pracował na taśmie. "Jestem chłopak ze Śląska. I od dziecka byłem wychowywany w etosie pracy. Na Śląsku liczy się tylko praca. Najlepiej od rana do wieczora" – mówił na łamach "Filmu".

Po studiach otrzymał angaż we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Grał Lowkę w "Zmierzchu" Babla, Merkucja w "Romeo i Julii" Szekspira, Billy'ego w "Kalece z Inishmaan" McDonagha i Alexa w "Nakręcanej pomarańczy" Burgessa. 23 role w 7 lat. Głównie pierwszoplanowe kreacje. Podczas gdy aktorskie portfolio puchło, portfel pozostawał pusty. "Był luty któregośtam roku. 29 dni kalendarzowych w tym trzy poniedziałki, kiedy nie gra się spektakli. W ciągu miesiąca zagrałem 26 spektakli i na rękę wziąłem 1990 złotych" - opowiada.

Po roli Bogusia w "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej, stało się jasne, że Lubos wyrasta na gwiazdę. To w tym spektaklu zobaczył go Grzegorz Jarzyna i zaproponował angaż w modnym TR Warszawa. "Zanim przeniosłem się do Warszawy, nie wychodziłem z teatru - wydawało mi się, że to moja Biblia. Non-stop kontakt z widownią, szlifowanie, kombinowane..." – mówił w wywiadzie dla Interii. W 2005 roku, już w Warszawie wystąpił w "Makbecie" Grzegorza Jarzyny i "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" Przemysława Wojcieszka. Później był "Giovanni" Jarzyny, "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w reżyserii Przemysława Wojcieszka, "Szewcy u bram" Jana Klaty i "Solaris. Raport" Natalii Korczakowskiej.

"Kiedyś usłyszałem na planie: panie Eryku, pan jest nieformatowalny. Za mocny do telewizji, zbyt wyrazisty w kinie" - mówił Łukaszowi Maciejewskiemu.

Ale kino się o niego upomniało. Były małe role oprychów i dresiarzy. W 2007 roku dostał scenariusz "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną" Jana Jakuba Kolskiego według powieści Doroty Masłowskiej. Miał grać Silnego, do tej roli schudł siedem kilogramów. "Żarłem zupę kapuścianą, śledzie i piłem czerwone wino" – mówił w magazynie "Malemen". 10 dni przed planowanymi zdjęciami prace odwołano. Miesiące przygotowań poszły na marne, a wszystko skończyło się dwumiesięczną depresją. "Woda już dawno przepłynęła. Nie ma tematu" – puentuje po latach.

Nie ma przełomowych momentów
Kiedy przygotowywał się do "Wojny..." otrzymał scenariusz "Boiska bezdomnych" Kasi Adamik.

"Po 20 minutach już wiedziałem. Zobaczyłem temat bezdomności, alkoholizmu, walki o godność, Dworzec Centralny, samo dno...Przejąłem się tą historią, tak po ludzku. Nie wiedziałem co z tego wyjdzie, ale oddzwoniłem i powiedziałem, że bez względu na wszystko muszę w tym zagrać" – opowiadał Tomaszowi Bieleni w portalu Interia.

Chwilę później przyszła propozycja udziału wj "Mojej krwi" Marcina Wrony. Wcielił się w umierającego boksera. Żaden polski aktor nie zagrałby tej roli tak doskonale. Zaangażował się bez reszty. Niewiele brakowało, by przez pracę nad filmem stracił rękę. Podczas jednej ze scen doznał kontuzji – w zmiażdżonej kaletce łokcia zaczęła zbierać się woda. Kiedy po zakończeniu zdjęć wraz z zespołem TR Warszawa poleciał do Nowego Jorku wystawiać "Makbeta", trafił na ostry dyżur. „Po 15 godzinach czekania w brooklyńskim szpitalu rosyjski lekarz uznał, że to sepsa. Badali krew. Nie chciałem operacji z narkozą, bo wieczorem mieliśmy grać spektakl. Dostałem dwie morfiny i cięli mnie na żywo (...) Prawdopodobnie uratowała mnie szkocka whisky" – żartuje.

Za rolę w "Boisku bezdomnych" w 2008 roku w Gdyni dostał Złote Lwy dla najlepszego drugoplanowego aktora, a rok później za rolę w "Mojej krwi" otrzymał nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego dla najlepszego aktora młodego pokolenia. "Nie ma przełomowych momentów – twierdzi z perspektywy czasu. – To zawsze wypadkowa pracy i doświadczeń zbieranych przez lata. Stanisława Celińska wielokrotnie mówiła, że nagrody psują, dają iluzję, że jesteśmy świetni. A to bywa zgubne. Cieszę się z nagród, bo potwierdzają, że mój artystyczny upór ma sens. Ale nie one są najważniejsze".

"W ciągu 10 lat tylu wywiadów nie udzieliłem co po festiwalu w Gdyni"– mówił w jednym z wywiadów. Zainteresowaniu mediów towarzyszyły kolejne propozycje. Była "Wenecja" Jana Jakuba Kolskiego, "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, "Trick" Jana Hryniaka, "Skrzydlate świnie" Anny Kazejak-Dawid, "Janosik. Historia Prawdziwa" Agnieszki Holland i Kasi Adamik, "Prosto z nieba" Piotra Matwiejczyka, wreszcie – obrazy Smarzowskiego: "Róża" i "Dom zły", gdzie Lubos zagrał jedynego pozytywnego bohatera w całym filmie.

Eryk Lubos nagrodzony w Karlowych Warach
W konkursie 47. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w czeskich Karlowych Warach za najlepszą rolę męską nagrodzono ex aequo Polaka Eryka Lubosa i Norwega Henrika Rafaelsena.

Jestem jak Dymitr Karamazow
W jego kreacjach nie sposób dostrzec szczeliny między aktorską maską i twarzą. Po zakończeniu zdjęć do "Mojej krwi", odkupił filmową kurtkę, by żaden aktor nie nosił po nim tego kostiumu. Bo Lubos wnika w postać, staje się nią całkowicie, do granic schizofrenii. "Jest taka słynna anegdota - jak widzisz niedźwiedzia, to co robisz? Aktor Stanisławskiego najpierw myśli, co przeżywa, potem zaczyna przeżywać, w końcu - reaguje. Ja jestem wyznawcą teorii, żeby od razu spierdalać" – mówił dla Interii. "Jestem ze starej szkoły aktorskiej, zawsze się zamykam, zaszywam, staram się. W szkole tak było, że zawsze mnie chcieli z niej wyrzucić, a ja chciałem udowodnić sobie, że można znaleźć coś więcej, i jeszcze, i jeszcze".

W "Historia Jakuba" Piotra Cieplaka żarliwie rzucał tekst z "Księgi Eklezjastesa": "Do czegokolwiek przyłożysz rękę, czyń wedle całej swojej mocy. Bo nie ma dzieł, ani rachuby, ani wiedzy, ani mądrości. W otchłani. Tam, dokąd idziesz". Za aktorskie transformacje płaci osobistą cenę. "Wszyscy mają ze mną przesrane. Panie od kostiumów, charakteryzacji, kierownicy planów – co oni muszą przeżyć ze mną, tego nie da się opowiedzieć". Także dla najbliższych staje się trudny do wytrzymania.

"W pracy jestem jak Dymitr Karamazow - lecę głową w dół. To gra o wszystko, żadnych ochraniaczy. Dla dobra filmu czy spektaklu idę po bandzie: ostateczny cel, czyli udane przedstawienie albo mądry film, jest nadrzędny. Ważniejszy od prywatnych ambicji i egocentryzmu" – przyznawał w magazynie "Film". Na końcu są wielkie aktorskie kreacje i pustka. "Zawsze mam żal o tę samotność pojawiającą się gdzieś po tej ostrej orce. Tego nic nie wypełnia" - mówił.

Boi się filmowych premier. "Poświęcam temu cztery miesiące, nie śpię po nocach, zmiany planów, kurwa, masz nocne zdjęcia przez tydzień, potem 12 godzin przerwy i poranne zdjęcia – opowiadał Tomaszowi Bieleni. - (...) A potem idziesz do kina i masz wszystko w dwóch godzinach. Dlatego obiecałem sobie i mówię o tym producentom, że ja nie będę chodził na premiery, bo się z... ze strachu".

Gorszy pieniądz – polskie kino popularne po 1989 roku
Polskie kino popularne od 30 lat szuka własnej tożsamości, próbując wytworzyć własny idiolekt. Jak dotąd prawie nikomu się to nie udało. Wyjątkiem jest Władysław Pasikowski – przekonuje Bartosz Staszczyszyn.

Modlę się o wariatów
Unika gwiazdorskich rautów i medialnego blichtru. "Strasznie lubię imprezy w doborowym towarzystwie, ale bankiety ze ściankami reklamowymi, błyskającymi fleszami i pompą? What the fuck?". Interesuje go to, co przed premierą – ciężka praca, wgryzanie w role, tworzenie nowych światów.

Zamiast bywać, gra.
Dużo i dobrze. Podkładał głos w filmie "Wilq Negocjator", adaptacji kultowych komiksów braci Minkiewiczów, Na telewizyjnych ekranach mogliśmy go oglądać "Misji Afganistan". Był najjaśniejszym punktem filmowego debiutu Marii Sadowskiej "Dzień Kobiet": raz obleśny i podły, chwilę później okazywał się czarujący i magnetyczny. Sukcesem okazał się także film "Zabić bobra" Jana Jakuba Kolskiego. Opowieść o byłym żołnierzu zakleszczonym w traumatycznej przeszłości zrobiła furorę podczas prestiżowego festiwalu w Karlovych Varach, a Eryk dostał nagrodę za najlepszą rolę męską.

"Zrobiłem teraz tyle filmów, że prawdopodobnie nie będę miał pracy do wiosny. Cieszę się. Popatrzę, jak córka rośnie". Bezrobocie mu jednak nie grozi. Wkrótce znów stanie na planie Wojtka Smarzowskiego. "Chciałbym zagrać u niego główną rolę. Taką z siekierą, krwią. Jakiegoś popaprańca" – mówi. "Jest strasznie mało wariatów na tym świecie i dlatego życie jest takie upierdliwe. Modlę się o ludzi szalonych, którzy nie boją się trudnych tematów i ekstremalnych poszukiwań". "Chciałbym tylko, żeby reżyserzy zaproponowali mi w końcu coś innego – mówił w rozmowie z Dorotą Szelągowską z "Malemena" – Niech nie widzą we mnie kupy agresywnego mięsa. Niech zobaczą księdza albo dżentelmena. I pochylą się nade mną, połamią, zmierzą".

W tym samym wywiadzie dodawał: "Jestem jednym z 40 milionów ludzi w tym kraju (...) Biednym, małym robaczkiem, który gdzieś tam z boczku turla se tę małą kuleczkę, kupkę gnoju, i tak ją sobie turla, tu popatrzy, tu doklei, tu go coś zdziwi...". Ale aktorstwo jest dla niego czymś więcej niż prozą codzienności. Traktuje go jak świątynię dla tych, którym nie wystarcza kościół, miejsce wspólnego przeżywania, wymiany energii. "Ten zawód może być mistycznym przeżyciem, jeśli się ciężko na nie zapracuje" – mówił w "Malemenie". A Eryk Lubos pracuje bardzo ciężko. Dziś jest jednym z najciekawszych aktorów polskiej sceny, wariatem-pracoholikiem, artystą, który nie boi się wyzwań, ekstremalnych ról i pojedynków ze sztuką.

Każdy kolejny rok to wciąż kilka kolejnych tytułów z udziałem aktora. Zagrał w kolejnych filmach Smarzowskiego: "Drogówce" (2013), "Pod mocnym aniołem" (2014) i kontrowersyjnym "Wołyniu" (2016). Pojawił się w "Służbach specjalnych" Patryka Vegi (2014) i "Chemii" Bartosza Prokopowicza.

W "Sztuce kochania. Historii Michaliny Wisłockiej" (2017) Lubos wcielił się w kochanka głównej bohaterki, który miał zainspirować ją do napisania jej najbardziej znanej książki. Lubos świetnie sprawdził się w roli i wzbudził zainteresowanie mediów. Jak mówił w wywiadzie udzielonym 13 lat wcześniej "Dziennikowi Teatralnemu":

Mam twarz mordercy, ale wrażliwość dziecka, zaś moje serce chce się spalić z miłości. Byłbym świetnym amantem. Pokazałbym wszystkim jak trzeba zagrać Romea.

W 2018 roku aktora można było oglądać w dwóch hitach małego ekranu: "1983" oraz "Ślepnąc od świateł". Na premierę zaś czeka amerykańsko-polska koprodukcja, "My name is Sara", opartej na faktach historii trzynastoletniej Żydówki. Lubos zagrał Ukraińca, który wraz żoną przyjmuje dziewczynę pod swój dach.

Bartosz Staszczyszyn
Culture.pl
6 września 2023
Portrety
Eryk Lubos

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia