Etyka wyboru

„Prawo wyboru" – reż. Piotr Kruszczyński – scen. Ferdinand von Schirach, tłum. Iwona Nowacka – Teatr Nowy w Poznaniu

*Recenzja zawiera (niewielki) spoiler*
Spektakl w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego przybiera formę posiedzenia państwowej komisji leków, w której skład publiczność zostaje gładko włączona. Posiedzenie o charakterze dysputy na temat moralności z czasem przeradza się w podrasowaną rozprawę sądową o poziomie dramatyczności wyższym niż w niejednym filmie fabularnym osadzonym na sali sądowej.

Dramat Ferdinanda von Schiracha, na polskie deski teatralne z zachowaniem rzeczywistości oryginału przeniesiony przez Iwonę Nowacką (przekład), Michała Pabiana (dramaturgia) i, oczywiście, Piotra Kruszczyńskiego, osadzony jest w realiach niemieckich, po przyjęciu prawa legalizującego tzw. samobójstwo wspomagane, tak więc nie rozgrywa się tu dysputa o samą eutanazję, a o moralność udziału lekarzy w procesie. I tak jak podkreślane jest wielokrotnie w samym dramacie, pomimo prób jako takiego osądu, nie ma być to zdarzenie sądowe, z oskarżeniem i próbą ukarania; idealnie, odbyłoby się to w atmosferze wyrachowanego pragmatyzmu, jednak, rzecz jasna, tak się nie da. Momentami dochodzi do histerycznych wręcz aktów emocjonalności, jak i do przebiegłych ataków słownych – a wynika to z faktu, że jakkolwiek moglibyśmy udawać, że mówimy o ogólnym, teoretycznym zjawisku, rozprawa oparta jest na indywidualnym przypadku starszego mężczyzny, który chce umrzeć, a komisja leków mu na to pozwolić nie chce.

W trakcie posiedzenia na mównicę wstępują przedstawiciele prawa, medycyny, a także religii, sprytnie zawoalowanej jako „etyka". Postaci te zdają się być swoistymi archetypami przedstawicieli swoich organizacji; typaż mógłby zdać się przesadzony i z lekka zajeżdżający złośliwą komediowością, gdyby nie fakt, że osobiście znam przedstawicieli wybranych grup o identycznym sposobie zachowania i ulubionej argumentacji. Ich wypowiedzi przesycone są statystycznymi danymi: liczby, procenty, więcej liczb, które teoretycznie powinny mieć silny efekt, jednak ich abstrakcyjność nie pozwala im wywrzeć właściwego wrażenia. Ale ich obecność jest z pewnością ważna, chociażby ze względu na ich rolę w budowaniu świata przedstawionego i burzeniu oczekiwań widza – bo kto spodziewa się takiego wykładu w teatrze?

Z lekka przedramatyzowana rola staruszka Gärtnera (Aleksander Machalica) jest najbardziej aktorsko-charakterystyczną rolą – pozostałe z ról zdają się bardziej prezentować zdolności retoryczne niż ściśle aktorskie. Może właśnie w tym leży cały trik – na tyle dobrze grać role, by widz myślał, że nie ma tam gry, a jedynie ładnie głoszone przemówienie. A co do przemówień – miałam problem momentami nie wtrącić się do rozmowy, tak bardzo sprowokowana się czułam – co wynikało z poziomu zaangażowania widza w toczące się dysputy.

Interesującym posunięciem było przeniesienie niemal całej sztuki pod scenę, gdzie mówczynie spierały się ze sobą zza minimalistycznych, drewnianych mównic, odziane w bardzo podobne, jeśli nie identyczne, garnitury (kostiumy i scenografia w wykonaniu Mirka Kaczmarka). Z kolei faktyczna scena pozostawała odsłonięta, goszcząc na sobie nieokreślone elementy dekoracji, nijak nie pasujące do prawie dwóch godzin dramatu; scena zdająca się kpić ze skonfundowanego widza, by na koniec otworzyć wrota do świata symbolizmu i stać się miejscem magii.

Zdecydowana większość spektaklu jest mocno osadzona w schemacie posiedzenia/rozprawy, co sprawia, że – niezależnie od dramatyczności padających słów czy tematyki – widz zostaje wprawiony w fałszywe poczucie, że wie, co się będzie działo za chwilę, jest przekonany, że rozgryzł już formę, że tym razem teatr go nie zaskoczy. Pewnego rodzaju biurokratyzacja sztuki wymuszona przez jej specyficzny kształt ciąży wręcz po dłuższym czasie swoją monotonią, czym przygotowuje widza na ogromny szok, jakim jest zakończenie. Dosłownie ostatnie minuty, które odbiegają od większości spektaklu tak daleko, jak tylko się da. Następuje kompletna zmiana klimatu, oświetlenia, aranżacji audiowizualnej. Ze statecznego realizmu przenosimy się w świat magicznego symbolizmu, który ukazany jest obrazami równie pięknymi, co zatrważającymi. Miałam okazję usłyszeć, jak jeden z widzów stwierdził, że nie do końca był w stanie przyjąć to zakończenie, jako że nie zbudowała się między nim a zdecydowaną większością spektaklu umowa nadawczo-odbiorcza przyzwalająca na takie złamanie konwencji realistycznej. Moim zdaniem jednak dokładnie o taki szok, o taki problem z przetworzeniem, co się dzieje, chodziło.

Magiczność zakończenia zaskakuje nas tak samo, jak zaskakuje nas śmierć, wyrywa nas z monotonii zbiurokratyzowanego życia, tak samo, jak śmierć. Na mnie zakończenie zrobiło wrażenie wbijające w fotel, wybałuszające oczy, otwierające szczękę, a możliwe to było dzięki jego skrajnej kontrastowości do całej reszty spektaklu, który prawie dwie godziny upewniał się, że nie będę gotowa na obrazy zamykające.

Oj, dużo bym dała, żeby przeżyć je jeszcze raz, żeby wejść w nie z tą samą nieświadomością, co mnie czeka.

Katarzyna Szczęsna
Dziennik Teatralny Poznań
21 kwietnia 2023

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia