Farsa jak flaki z olejem

"Mayday 2" - reż: Marcin Sławiński - Teatr Powszechny w Łodzi

Na złamanym flecie nie zagra się nawet prostej piosenki, a co dopiero mówić o wymyślnej fantazji czy miniaturze. Takim fletem okazuje się farsowy dorobek Raya Cooneya, którego część, tym razem "Mayday 2", jako ostatnią w sezonie premierę, przygotował Teatr Powszechny. Nie decyduje o tym przynależność do pogardzanej przez wielu farsy, a niski poziom rzemiosła. Blasku, czy tylko "zjadliwości", nie przydaje mu szata sceniczna, choć początek wiele obiecywał.

Zaczynamy od kpiarskiej zabawy z "atrybutami" współczesnego teatru: palą się neonówki, dwie postaci szukają się w ciemnościach, dyszą "erotycznie" do mikroportów i namiętnie się ściskają; kamera znad głowy jednej z nich dostarcza obraz do rzutnika. Rozwinięcia tego komentarza w spektaklu jednak nie ma i nikt nie będzie sobie nim zaprzątał głowy. Po niezręcznie długiej chwili w ciemności, sunąca w górę plansza, niby w filmie, zapoznaje nas z tytułem, obsadą etc. - bo dalej wszystko ma pójść jak po maśle, według zasad i ku chwale klasycznej farsy. 

Oto odsłona kolejnych przygód taksówkarza bigamisty Johna Smitha (Piotr Lauks). Zuchwałym i intrygującym pomysłem zdawała się tu dopracowana w szczegółach scenografia Wojciecha Stefaniaka: sześcioro drzwi i szafa, między którymi poruszać się będą postaci. To zabrzmiało jak wyzwanie: na przekór światu i zmanierowanym recenzentom zanurzyć się w obśmiewanym anturażu typowym dla gatunku. Mieszkania dwóch rodzin taksówkarza złączono w jedno, by do kwadratu podnieść bieganinę między drzwiami. W efekcie rozchwiano rytmy spektaklu, zostawiając aktorów na przykład nienaturalnie długo wiszących na słuchawce telefonu i czekających aż koledzy wypowiedzą swoje kwestie, lub mówiących coś w przestrzeń, co tylko dziwi, nie bawi.

- "W farsie mamy ludzi prawdziwych, z którymi widzowie mogą się identyfikować, osadzonych w sytuacjach nie do końca prawdopodobnych, w komedii - postaci ekscentryczne w realistycznych sytuacjach" - powiedział niedawno w wywiadzie Cooney.

Trudno do końca zaakceptować jego podział, ale taka definicja farsy ma dla reżysera, który, jak Marcin Sławiński, przyznaje, że uważnie słucha uwag autora, kolosalne znaczenie. Stawia go przed trudnym zadaniem zbudowania z aktorami postaci jednorodnych, o cechach jasno określonych, a przy tym nie nużących. Na tym polu reżyser poległ. Trudno mówić o zborności postaci, czy w ogóle o rysach ich charakteru. Wyjątkiem jest wyrazista Barbara Lauks (jedna z żon, Mary), która z lekkością wchodzi w konwencję i takoż różnicuje środki.

W "Mayday 2" w centrum wydarzeń znajdzie się nie Smith (Lauksowi, grającemu tylko "Lauksem", jedna scena, w której wyrzuca z siebie potok słów, roli nie robi), a jego sublokator Stanley (Grzegorz Pawlak). On będzie ratował skórę Smithowi. Broni się w scenach, w których jako urodzona gapa musi radzić sobie z narastającymi problemiami. Złe, bo na jedną nutę role, zagrali gościnnie Mateusz Olszewski i Katarzyna Kowalczuk (dzieci z obu małżeństw), w błędnym założeniu reżyserski infantylizujący grane postaci.

Monotonia z jaką podawany jest ze sceny tekst po godzinie rodzi traumę. Nie słyszy jej tylko ten, kto umęczony zasnął.

Z pomocą nie przychodzi tu sztuka, czy też jej polskie tłumaczenie. Farsowa absurdalność śmieszy, gdy rodzi się ze zdarzeń w części choć prawdopodobnych. Tu od początku wszystko jest ekstraodnormalnione. Zdarzenia, które służą rozkręceniu akcji, mają tylko charakter pretekstowy i nie łączą się w całość. Śmiech wywołać ma powtarzalność odzywek i sytuacji w odmiennych kontekstach, podawanie wysłużonych żartów o gejach, małpowanie chińskich imigrantów etc.

Po prawdzie to trudno uznać, czy to ten sam "Mayday 2", który widziała publiczność na premierze. Teatr zaprosił recenzentów pięć odsłon po niej i po 15 przedpremierowych w marcu i kwietniu. A za pasem koniec sezonu. O czasy, o obyczaje.

Łukasz Kaczyński
Polska Dziennik Łodzki
10 maja 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia