Fatalista mający poczucie humoru

sylwetka Jana Englerta

Czy to możliwe, że ten "od zawsze" amant, w którym kochały się kobiety, znakomicie wyglądający, pełen wdzięku i wigoru pan skończył w maju 69 lat? Kto nie chce, niech nie wierzy.

Zawsze miałem opinię szczęściarza, choć tak naprawdę, gdy los zsyłał mi szczęście, to zaledwie dotykałem nosem spytki, która od razu, gdzieś odjeżdżała. Gdy trafiałem do teatru, o którym marzyłem, to właśnie się kończył artystycznie. Gdy miałem zagrać główną rolę u włoskiego reżysera obok Claudii Cardinale, to owszem zagrałem, ale bez Claudii, zdjęcia były w Suwałkach, a honorarium w złotówkach. Podobnie jest ze mną w hazardzie. Trzy razy byłem w ekstremalnej sytuacji finansowej i postanowiłem się odegrać. Zwróciła się strata, ale ani o złotówkę więcej. Anioł stróż powiedział: ani grosza więcej - opowiadał mi Jan Englert, znakomity aktor i dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie. Czy to możliwe, że ten "od zawsze" amant, w którym kochały się kobiety, znakomicie wyglądający, pełen wdzięku i wigoru pan skończył w maju 69 lat? Kto nie chce, niech nie wierzy.

Kiedy został dyrektorem Teatru Narodowego dostał SMS: "Witaj w klubie samobójców" i w tym samym czasie przestał być obsadzany przez reżyserów. Jak sam żartuje, niemal zawsze był pracodawcą, jak jego brat, Maciej, który szefuje od lat kilkudziesięciu znakomitemu Teatrowi Współczesnemu w Warszawie. Obaj mieli wspaniałe autorytety teatralne, które wspominają do dziś: Bardini, Axer, Dejmek, Holoubek. 

-Ja zawsze miałem cele. Jeśli marzę, to o rzeczach osiągalnych. I nigdy mnie nie zadowala pokonana poprzeczka. Natychmiast podnoszę ją o 5 cm. Ale nie o 55. To chyba rozsądne. Wie pani, ja jestem z pokolenia, które kontrolowało odruchy. Poza tym w wieku 13 lat zagrałem po raz pierwszy w filmie, zarobiłem pierwsze pieniądze. Pierwszy raz ożeniłem się, mając lat 18. Mam teorię, że człowiek ma dekadę w życiu, w której rozwój psychiczny harmonijnie łączy się z dojrzałością fizyczną i osiąga się szczyt możliwości życiowych. Cała rzecz w tym, by wyłapać ten moment, umieć go zanalizować i korzystać z tej wiedzy do końca życia. Myślę, że u mnie ten moment nastąpił między 40. a 50. Wszystkiego nie da się wiedzieć. Ale wie się dużo. Najważniejsze, to się trzymać swojej ścieżki. Być wiernym sobie. Iść do celu. Choć nie za wszelką cenę - mówił w wywiadzie. 

Zagrał dziesiątki ról teatralnych, tyleż filmowych i telewizyjnych, nosił też gronostaje będąc rektorem Warszawskiej Akademii Teatralnej. Któż nie pamięta jego ról w serialu "Dom", "Matki, żony i kochanki", a ostatnio w "Oficerach" i "Czasie honoru". A przecież był też niedawno przejmujący "Katyń" Andrzeja Wajdy. 

Zawsze uważany był za pierwszego amanta polskiego kina, co najczęściej kwituje śmiechem; odnosi się do tego określenia z dużą rezerwą zaznaczając: "Nie wiem, skąd się to wzięło, naprawdę tylu amantów nie grałem". 

O tzw. karierze mówi z właściwym sobie dystansem: - Ja już nie muszę. A kiedyś, gdy przychodziło mi się wspinać, wyglądało to inaczej niż dzisiaj. Żyłem w świecie ustalonych hierarchii wartości. Drabina tzw. kariery miała określoną liczbę szczebli. Człowiek powolutku pchał się do góry. Teraz można w sekundę wskoczyć na szczyt i w sekundę z niego spaść.

A że po tej drabinie wchodził w nieco innych niż dzisiejsze czasach... 

- Dzięki temu wiem, że gdy ktoś pnie się powoli, sukces ma lepszy smak. Taka mozolna wspinaczka ma i tę zaletę, że gdy się człowiek w środku drogi zadyszy, łatwiej przystanąć i nie spaść, niż wbiegając w górę po trzy stopnie.

Z Janem Englertem spotykałam się kilkakrotnie, jeszcze gdy był rektorem, dzień po ogłoszeniu jego nominacji na dyrektora narodowej sceny. 

- Przemijanie? Nie ma czegoś takiego! - uważa Jan Englert, także gdy odwiedzał Kraków, m.in. ze znakomitym spektaklem "T.E.O.R.E.M.A.T", również podczas promocji mojej książki o Ignacym Gogolewskim, kiedy zaprosił nas w gościnne progi Teatru Narodowego.

W jednej z rozmów, proszony o odbrązowienie swego wizerunku, który bywa nieraz zbyt lukrowany, odrzekł: - Nigdy nie ukrywałem, że święty nie byłem. Nie nadaję się do świętości. Grzeszyłem jak cholera! Bezustannie. Przede wszystkim grzeszyłem pychą, przeświadczeniem, że jestem wybitny, świetny, wspaniały, choć niedoceniony, że blokują mnie tylko jakieś spiski. Zabawne, tym chętniej tak myślałem, im byłem wyżej na mojej drabinie. Ale grzesząc, nigdy nie szukałem alibi w dążeniu do wolności. Jeśli się działa w jakichś swoich granicach, to one jak dwie ściany ograniczają zarówno szaleństwo, jak i sprzeniewierzenie się zasadom. Trzymając się w ryzach, człowiek grzeszy, ale nie rujnuje sobie życia.

Jest mężem aktorki Beaty Ścibakówny i ojcem ich córki Helenki, którym został mając już troje dorosłych dzieci. O swoim ojcostwie tak mówił w jednym z wywiadów: - Późne ojcostwo? Jestem bardziej cierpliwy. Staram się tłumaczyć, a nie krzyczeć. Jeśli w wieku 20 lat oddaje się dziecku 10-30 procent siebie, to w wieku dojrzałym 50-80. Bo dziecko to superata. Prezent. Ewidentne przedłużenie młodości. Nie ma szans, by być starym. Dziecko jest namacalnym dowodem, że nic się nie kończy. Nieśmiertelność to pozostawianie po sobie czegoś w świecie niewymiernym, coś więcej niż przekazanie genów. To samo tyczy mojego uczenia w warszawskiej szkole teatralnej. Jeśli mam nieskromne poczucie nieśmiertelności, to właśnie dlatego, że moim studentom przekazuję pewne wartości duchowe. 

Zapytany, jak żyć w dzisiejszym świecie często odartym z autorytetów i zasad odpowiada: Trzeba mieć swoje własne. Albo kierować się Dekalogiem. Chociaż z Dekalogu zostało nam już tylko przykazanie "Nie zabijaj". Pozostałe grzechy uznane zostały za absolutnie naturalne. Ja staram się trzymać wizji świata, którą sam wypracowałem metodą prób i błędów. I zawsze starałem się uczyć od mistrzów. Dziś kłopot polega na tym, żemistrzostwo zdobywają ludzie czwartej ligi.

Niedawno byliśmy medialnymi świadkami konfliktu między dyrektorem Englertem a Grażyną Szapołowską, aktorką narodowej sceny, która miast przyjść na repertuarowy spektakl, w którym grała - "Tango" w reżyserii Jerzego Jareckiego - wybrała telewizyjny show, w którym dobrze zarabiała. 

Rozpoczęła się niemal narodowa dyskusja o granicach przyzwoitości, prawach i obowiązkach aktora. Jan Englert był nieugięty, zwolnił dyscyplinarnie aktorkę, która nie wywiązała się ze swoich artystycznych obowiązków wobec teatru i widzów. 

Kolejnym "skandalem" z udziałem Jana Englerta było odwołanie wyznaczonego terminu premiery "Orestei" w reżyserii Mai Kleczewskiej z powodu otwartego konfliktu reżyserki z odtwórcami głównych ról. Ale "dyrektor" to zawód wysokiego ryzyka, jak podkreśla Englert, więc tego rodzaju sytuacje nie są mu obce. 

Pytany, jak radzi sobie z problemem starzenia się i przemijania odpowiada z właściwym sobie poczuciem humoru: 

 - Przemijanie? Nie ma czegoś takiego! Jestem fatalistą. Nie przejmuję się ani śmiercią, ani przemijaniem. To nieuchronne. Bóg jest dla mnie łaskaw: jestem w miarę zdrowy, mam rodzinę, córę Helenę, którą trzeba wychować. Różne rzeczy się kończą, ale zaczynają się następne. A jeśli dopada mnie dojrzałość, czyli tzw. mądrość życiowa, która wali do drzwi, to wtedy pytam: "Kto tam?" Słyszę odpowiedź: "Starość". Wtedy odpowiadam: "Proszę przyjść za dwa lata ". Nie dopuszczam jej do siebie. Nie odpowiada mi w niej zniedołężnienie. Intelektualne i fizyczne. Nie chciałbym publicznie więdnąć, choć czasem i ususzony kwiat jest ładny, ale nie chcę być zależnym od czyjejś dobroci. Nie jestem jednak przeciwny, by lata przychodziły, a ja coraz więcej umiał i wiedział. To też kwestia selekcji marzeń, oczekiwań.

Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
6 lipca 2012
Portrety
Jan Englert

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...