FIlm Przemysława Wojcieszka - mocny, szorstki I wulgarny

"Made In Poland" to ekranizacja jego spektaklu

Wojcieszek patrzy na Polskę z ogromną przenikliwością. I widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają albo widzą je nie dość wyraźnie: zakłamaną moralność, pogardę i niechęć wobec wszelkiej inności

Najnowszy film Przemysława Wojcieszka, "Made In Poland" jest jak któraś z klasycznych hardcorowych płyt: krótka, mocna, brudna, szorstka i wulgarna. Wali prosto w twarz i nie ogląda się na nic. Tępi wszystko co złe, bezlitośnie i bez oglądania się na niuanse. Momentami może ciut bezrozumnie, ale szczerze.

"Made In Poland" to ekranizacja spektaklu, który Wojcieszek zrealizował kilka lat wcześniej (tekst powstawał z myślą o ekranie, ale w tamtym czasie twórca nie miał środków na taki film). Jest w stosunku do niego nieco skrócony, co zaowocowało większą spójnością i siłą. Pozostały w nim najważniejsze motywy, pozostało kilka genialnych scen i tekstów (choćby iście Tarantinowska sekwencja, w której małomiasteczkowi gangsterzy katują bohatera, rozprawiając o roli twórczości Krzysztofa Krawczyka dla rodzimej kultury albo słowa matki, która porównuje bunt głównego bohatera do własnych przeżyć: "pamiętam to: koc na dachu i pierwsza płyta 2+1"), pozostały drobne nawiązania obsadowe (np. Janusz Chabior, rewelacyjny w roli nauczyciela).

Wojcieszek patrzy na Polskę z ogromną przenikliwością. I widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają albo widzą je nie dość wyraźnie: zakłamaną moralność, pogardę i niechęć wobec wszelkiej inności, oślepiającą religijność, bezładny bunt przeciwko wszystkiemu. Ten ostatni element staje się siłą napędową jego najnowszego filmu, którego bohater wie, że mu źle i chce coś z tym zrobić, ale nie ma zielonego pojęcia, co i jak. Więc miota się na ślepo, rozbijając budki telefoniczne i zaufanie ludzi, którzy próbują go zrozumieć albo nawet mu pomóc. Biega z wściekłością w oczach, szukając jakichś wskazówek, dramatycznie wołając o jakiś autorytet, któremu można zaufać. Ale go nie ma, bo choć poczciwi i w gruncie rzeczy dobrzy, nie dadzą przecież rady odegrać tej roli ani matka, zapatrzona w Krzysztofa Krawczyka, ani złamany przez życie ksiądz, ani dawny nauczyciel, a obecnie już tylko drobny pijaczek. I tylko Broniewski, poeta rewolucjonista, wychwalany przez tego ostatniego, miałby szanse.

Wojcieszek znalazł rewelacyjny język do mówienia o ważnych dla siebie sprawach. Język odpowiednio do ich wagi mocny, szorstki i wulgarny. Jego film jest czarno-biały, brudny, pełen grubego ziarna. Wypełnia go głośna i agresywna muzyka, uzupełniona krwistoczerwonymi, drapieżnymi animacjami (to nie przypadek, że ich twórcą jest Krzysztof Ostrowski, wokalista zespołu Cool Kids of Death, który swego czasu był wyrazicielem najbardziej skonkretyzowanego pokoleniowego buntu od lat). Film, jak każda dobra płyta, podzielony jest na utwory - rozdziały, zatytułowane tak jak piosenki klasyków muzyki hard core (m.in. zespołów Minor Threat czy Dead Kennedys), a jeszcze jednym, iście hardcorowym choć w zupełnie innym sensie, przerywnikiem są wstrząsające, pełne nienawiści i pogardy wypowiedzi cytowane za Radiem Maryja. To wszystko uderza widza mocno i bez litości - podczas festiwalowej projekcji spora część publiczności z obrzydzeniem opuszczała salę. Ale wygląda na to, że właśnie o to chodzi Wojcieszkowi, który nie bez kozery odwołuje się tak wyraźnie do hardcorowej estetyki: kiedy na początku lat 80. w Stanach Zjednoczonych rządy objął Ronald Reagan, a zbuntowana młodzież uznała, że to ostateczny koniec wszelkiej wolności, muzyka punk przerodziła się w hard core - nurt radykalny, ekstremalnie ostry, prosty i wulgarny. I takie właśnie jest dziś kino Wojcieszka, twórcy, któremu kiedyś starczała nieco łagodniejsza, punkowa estetyka. To kino bardzo mocne i bardzo dobre

Przemysław Gulda
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
28 maja 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia