Frajda opowiadania
"Wiele demonów" - reż. Jacek Głomb - Teatr Śląski w KatowicachCzy ta powieść nadaje się na scenę? Jest przecież bujnie rozkrzewioną fantazją snutą przez narratora, którym jest nie wiadomo kto (w paru miejscach niespodziewanie włącza się narracja pierwszoosobowa, ale epizodyczna i nierozwinięta). Opowiadacz portretuje mieszkańców Sigły, będącej skrzyżowaniem beskidzkiej Wisły z nowym Macondo, nadaje im nieprawdopodobnie wymyślne nazwiska (ach, kościelny Messerschmidtke!), kreuje groteskowo wynaturzone, freakowate zachowania, włazi w pokręcone dusze i wyciąga stamtąd rozmaite tajemnice, nigdy nie do końca. Wszystko jest zawarte w gęstej, odautorskiej narracji, jeśli nie liczyć paru efektownych monologów i paru agonów, których uczestnikami są na przykład pastor Mrak i niewierzący tak głęboko, że niewiara staje się wiarą, komendant Rakoczy.
Oczywiście jest w tych "Wielu demonach" cały ten świat ewangelików z obiegowymi cechami typu chłód, intelektualizm, odpowiedzialność; kreacja autorska pcha ów świat gdzieś właśnie w Marquezowski realizm magiczny. Jest dość zabawnie przetworzona sytuacja ogólnopolityczna: władza rządzi sobie gdzieś tam, w powiatowym Cieszynie i wojewódzkich Katowicach, do Sigły się nie wtrąca, a jeśli, to delikatnie, szanując, by tak rzec, mikroklimat. No i jest parę wątków, nazwijmy to parafabularnych - bo albo nie doprowadzonych donikąd, albo wybuchających jak wulkan, anektujących parę rozdziałów i znikających bez konsekwencji. Przykładem z pierwszego wariantu jest zniknięcie pastorówny Mrakówny, nie rozwiązane do końca: wszyscy komentatorzy szukają analogii w "Pikniku pod wiszącą skałą". Przykładem na wariant drugi jest rozszalały erotycznie romans drugiej pastorówny, Juli z młodym Wzmożkiem. A po drodze jest tajemniczy ogród o niewątpliwie rozwidlających się ścieżkach obok opuszczonej willi doktora Nieobadanego (ach, te nazwiska!). Jest slapstickowy kłopot z pogrzebem starego Wzmożka, gdy jego trumna nie chce się zmieścić przez drzwi. Zmniejsza ją diabelskim fortelem miejscowy listonosz-jasnowidz, profeta minorum gentium, jak tu wszystko. I jeszcze parę innych wątków.
Jak to przenieść do teatru? Mikołaj Grabowski, który podjął się zadania jako pierwszy (premiera koprodukcji łódzkiego Nowego i warszawskiej Imki dwa lata temu) przy całym swoim doświadczeniu z inscenizowaniem tekstów niescenicznych, nie do końca zdołał się uwolnić spod terroru Pilchowej prozy. Ustrzec się przed czarem wielokilometrowych zdań z wymyślną składnią, przed uwodzicielską siłą dysput zachwycających błyskotliwością, aliści zatrzymujących wszelkie dzianie się na długie minuty. Przedstawienie nie rezygnując z kryminalno-fantastyczno-erotyczno-eschatologicznej fabuły (ale spychając ją na drugi plan) nade wszystko próbowało zachęcić widzów do rozlubowania się w języku powieści. I w najlepszych epizodach było w tym zamiarze skuteczne, w słabszych groziło jednak nadpływającą sennością.
O przedstawieniu Jacka Głomba szykowanym w Teatrze Śląskim im. Wyspiańskiego w Katowicach można było z góry i na niewidzianego zakładać, że fabuła/narracja/opowieść będzie umieszczona na planie pierwszym, skupiając uwagę widza. Pilchowa mowa błyśnie zaś swą wirtuozerią jedynie na tyle, na ile będzie to niezbędne. Katarzyna Knychalska przygotowała adaptację, w której samo wyeliminowanie postaci żarliwie świeckiego komendanta tudzież nieprzydawanie wagi "skandalowi", jakim był związek pastorówny z amantem-papistą, ograniczyło do minimum większość światopoglądowych dysput. Dostaliśmy wartką opowieść o tajemniczym zniknięciu młodej dziewczyny w środowisku niezwykłej mikrospołeczności, z lekko konkretną polityką w tle (ubecki Goniec Wiesława Kupczaka) z nie dającymi się racjonalnie tłumaczyć epizodami (jasnowidzący listonosz Arkadiusza Malchera). Z wdzięcznymi etiudami naczelnika poczty (Andrzej Dopierała z siwym, panie dzieju, wąsem), czy dialogami dystyngowanego pastorostwa (Barbara Lubos i Grzegorz Przybył). Anna Kadulska dała czadu w popisowym, monumentalno-ekscentrycznym lamencie madame Wzmożek nad trumną małżonka, wchodząc w szranki z równie zachwycającą w tym epizodzie Iwoną Bielską u Grabowskiego.
Z początku wyglądało, że rzecz pójdzie od epizodu do epizodu, składając się na swoistą paradę anegdot. Ale im dalej w las, tym bardziej stawało się jasne, że widowisko klei się taką dyskretną, podskórną reżyserią, w której równie ważne, co prowadzenie sytuacji na pierwszym planie, jest precyzyjne organizowanie tła. Głomb starym reżyserskim chwytem zatrzymał na scenie wszystkich aktorów - nie biorący udziału w konkretnym epizodzie wykonawcy siadali pod ścianami - i sam gest wzajemnego słuchania się dogęszczał, spajał koherencję opowieści. Nagle okazywało się, że z dziwacznych gratów zgromadzonych w przestrzeni gry przez Małgorzatę Bulandę aktorzy paroma prostymi zabiegami mogą konstruować sobie scenerię kolejnych sytuacji - abstrakcyjną, nie dosłowną, a przecież doskonale zrozumiałą. Że naiwnie liryczno-jarmarczna muzyka Bartka Straburzyńskiego, (czy dobrze słyszałem piłę jako instrument w nagraniu?) łagodnie i stanowczo sprowadza popisy retoryczne mieszkańców Sigły do właściwych wymiarów. Że pastorowa Mrakowa może położyć się za kupką mebli, a partnerzy będą krążyć po scenie, lamentując nad jej zaginięciem - i nie będzie to w naszych, odbiorców, oczach ani śmieszne, ani głupie, bo będziemy wewnątrz! W środku opowieści, mądrze i skutecznie wykreowanej scenicznymi sposobami. I nawet, jeśli nie wszystkie epizody nas usatysfakcjonują - sztucznie, niepomysłowo rozgrywa się tu choćby szał miłosny Mrakówny i Wzmożka - nie przekreśli to miłego poczucia, że wykuta w słowie siglańska rzeczywistość ma oto swój całościowy teatralny ekwiwalent, oryginalny, nie odtwórczy, samodzielny i skuteczny.
Jacek Głomb jest bodaj najżarliwie zdeklarowanym opowiadaczem fabuł na dzisiejszych polskich scenach. Warto docenić jego, by tak rzec, narracjotwórcze umiejętności - zwłaszcza gdy ćwiczone są na tak opornym materiale. A nie jest to jego pierwsze celne uscenicznienie prozy tego autora - żeby przypomnieć "Zabijanie Gomułki" (według "Tysiąca spokojnych miast") w dwóch świetnych wersjach, zielonogórskiej i legnickiej. Reżyser miał ostatnio także inną przygodę z wariacką literaturą - obok "Wielu demonów" zmierzył się w gdańskiej Miniaturze z sylwicznym "Wielorybem" Jerzego Limona. A afisz w Legnicy wypełniali mu tymczasem Marcin Liber, Piotr Cieplak i Paweł Passini, rozkwitał też wspaniale wszechstronny talent Magdy Drab. Powiedzieć, że szefowi Teatru im. Modrzejewskiej nieźle udał się sezon, to - jak każdy czytelnik Pilcha sobie dopowie - nic nie powiedzieć.
PS. Żeby nie zapomnieć: całą opowieść prowadziła znakomicie Aleksandra Fielek jako duch Oli Mrakówny. Była energiczną i rzeczową przewodniczką po świecie Sigły, ile trzeba tajemniczą, ile trzeba kpiącą. Odmienną w sposobie poruszania, w tempie działania od innych postaci - ale to ona zdawała się kierować scenicznym uniwersum, nadawać mu rytm. Świetna rola młodej aktorki.