Fredro w kulturowym miszmaszu

"Nowy Don Kichot" - reż. Natalia Kozłowska - Teatr Polski w Warszawie

Fredro nieustannie frapuje artystów polskiego teatru. I to dosłownie, bowiem "Nowy Don Kiszot" jest już drugą jego komedią w repertuarze Teatru Polskiego. Niestety, przedstawienie Natalii Kozłowskiej nie odkrywa żadnych nowych możliwości interpretacji Fredry na scenie. Jest raczej składanką różnych pomysłów, której brak jakiejkolwiek spójności

Młoda reżyserka, która niespełna rok temu ukończyła Akademię Teatralną, już na początku swojej drogi artystycznej stanęła przed nie lada wyzwaniem: jak na scenie pudełkowej, w teatrze widza, którego nie można nazwać młodym, zbuntowanym ani poszukującym, wystawić wierszowanego „Nowego Don Kiszota”, który w dodatku nie należy do najpopularniejszych (ani najlepszych) komedii Fredry. Trudno jednak powiedzieć, czy należy Kozłowską podziwiać, współczuć jej, czy też może zganić ją za to, że podjęła rękawicę. Ci, którzy widzieli jej obiecujący spektakl dyplomowy – operę „Dydona i Eneasz” Henry’ego Purcella – prawdopodobnie wskażą trzecią możliwość.

„Nowy Don Kiszot” opowiada historię młodego Karola, syna kasztelana, który postanawia wyruszyć w świat ze swoim sługą Michałem, aby realizować rycerskie ideały męstwa i opieki nad słabszymi. Tak jak jego pierwowzór, natchnienie czerpie z ckliwych powieści o średniowiecznych bohaterach na białych rumakach. Zapomina o ukochanej Zofii, „aby wszystkim [niewiastom] służyć”.  Pragnąc dodać sobie (i swojemu giermkowi) dostojeństwa, przybiera imię Don Karlosa, a Michałowi nadaje pseudonim Pedrillo. Od tego momentu rozpoczyna się seria farsowych perypetii. Podczas gdy Karol szuka okazji do wykazania się odwagą, Michał usilnie stara się unikać problemów, a to prowadzi ich obu do ośmieszenia i porażki.

Spektakl zaczyna się obiecująco. Jeszcze zanim zgasną światła, widzowie mogą ujrzeć scenę z niskim podestem w kształcie litery „U” oraz wiszący nisko nad sceną sztankiet z oświetleniem. Z tyłu widać część malowanej dekoracji. Pośrodku sceny rozsypane jest białe pierze, które przez całe przedstawienie będzie wzbijać się w powietrze przy każdej scenie zbiorowej (a tych w „Nowym Don Kiszocie” nie brakuje). Scena wygląda, jakby była niegotowa do przedstawienia, jakby technicy zapomnieli ustawić wszystko na swoim miejscu. W takiej scenerii zjawiają się aktorzy: sztankiet szybko wędruje do góry, pojawia się natomiast prosta, biała ściana z dużym wejściem pośrodku. Zwieszone z nadscenia mikrofony sprawiają wrażenie, jakby celowo afiszowały się tym, że nie należą do świata iluzji. Nie tylko zresztą one; dołącza do nich scenografia, która jest albo podwieszona (jak np. chmury, które aktorzy co jakiś czas wprawiają w kołyszący, senny ruch), albo wnoszona przez samych aktorów. Oni sami również bawią się teatralnością, nie kryją, że oto jesteśmy świadkami udawania i odgrywania. Z iluzją zrywa się za pomocą niewyszukanych, a czasem wręcz już wyświechtanych sposobów: przypominanie koledze na scenie jego kwestii, prezentowanie się z egzemplarzem reżyserskim, „dyrygowanie” kurtyną itp. Jednak za każdym razem ma się wrażenie, że to już było.

O ile obnażanie techniki teatralnej zrywa z konwencjonalnością, tak styl gry, poprzez jawne wzorowanie się na komedii dell’arte, tę konwencję potęguje. Postaci operują stałym zestawem ruchów, zwykle wyolbrzymionych, którym obrazują swoje stany uczuciowe i emocjonalne. Czasami jest to intensywna gestykulacja, innym razem marionetkowy sposób poruszania się albo przesadna mimika. Włoską tradycję przywołują również maski noszone przez postaci; przypominają maski weneckie, tyle że bez piór i ozdób. Chociaż biała i plastikowa, maska wprowadza nas w świat zabawy i karnawału.

I właśnie zabawą wydaje się być całe przedstawienie. W świecie Don Karlosa nie ma wielkich zmartwień (poza tymi wyimaginowanymi), wielkie strachy okazują się tylko wymysłem bujnej wyobraźni bohaterów, a żona-zazdrośnica sama zdradza niewinnego męża. W licznych scenach zbiorowych możemy oglądać popisy choreograficzne, a czasami wręcz akrobatyczne. Kolorowa, zielono-kwiecista scenografia (przygotowana przez Marcina Jarnuszkiewicza, który w tym roku obchodzi jubileusz czterdziestolecia pracy artystycznej), przygotowana na podstawie obrazów Bazylego Albiczuka dodaje całemu przedstawieniu ducha wiosennej radości.

Jakby tego było mało, autorka pokusiła się o wstawki znane z popkultury. Co jakiś czas słyszymy motywy muzyczne ze znanych filmów (np. „Mission impossible” czy „Desperado”), a okrzyk „My, Polacy” bezwiednie kojarzy nam się ze stadionową atmosferą.

W ten sposób „Nowy don Kiszot” wrzuca nas w kulturowy miszmasz: miesza antynaturalistyczne odsłanianie teatralności i zakrywanie się teatralną konwencją dell’arte, oblewa sosem radosnego karnawału, a całość doprawia akcentami z kultury masowej. I nie sposób odpowiedzieć na pytanie, według jakiego przepisu dobierano składniki ani jaki miał być efekt. Mieszanka ta wydaje się być dziełem przypadku albo chęci uatrakcyjnienia przedstawienia bez planu i bez pomysłu na całość, same efekty zaś – umieszczone na chybił-trafił. Niektóre z nich bawią, jednak już po kilkudziesięciu minutach znudzony albo zdezorientowany widz zastanawia się, jaki był zamysł reżyserki. Bezskutecznie. Nawet gdyby dotarły do niego wszystkie kwestie (co chwilę przez widownię przechodziło pytanie „co on/ona powiedział/a?”), nie zdołałby rozwikłać tej scenicznej zagadki.

Sprawy nie ułatwia niekonsekwencja w odczytywaniu tekstu. Kozłowska zdecydowała się nie zmieniać go na potrzeby swojego spektaklu, jednak nie zrezygnowała z pomysłów, które się z nim nie zgadzają. Burmistrz, w tekście człowiek dojrzały i ceniący sobie swoją godność, w Polskim daje się poznać jako zniewieściały fircyk i amant, z którym gospodyni co noc przyprawia rogi swemu mężowi. I nie ma w tym nic złego – Fredro, autor „Sztuki obłapiania” mógłby nawet przyklasnąć takiej interpretacji – jednak nie zadbano o to, by warstwa tekstowa zgadzała się z akcją sceniczną. To podstawowy błąd, przed którym ostrzega się już na studiach reżyserskich.

Nie da się również uniknąć pytania o miejsce tego przedstawienia w repertuarze teatru pod dyrekcją Andrzeja Seweryna. Swoją pracę rozpoczął z dużym impetem – mamy za sobą już trzy premiery z jedenastu obiecanych na 2011 rok. Wraz z nową dyrekturą pojawił się Salon Poezji, wzorowany na krakowskiej tradycji Teatru  im. Słowackiego. „Tu nie będzie spektakli wymierzonych przeciwko komuś, przeciwko czemuś – tylko rozmowa (…). Chcę robić teatr z sensem” – takie zapowiedzi dyrektora można było przeczytać na łamach Rzeczpospolitej. Czyim głosem jest „Nowy Don Kiszot”? I do kogo skierowanym? Trudno powiedzieć. Raczej odnosi się wrażenie, że ten lekki w przekazie wodewil ma być  jednym z tych spektakli, który zarabia na inne, bardziej ambitne. Zabijając przy okazji zainteresowanie teatrem, które mogłoby się zrodzić w uczestnikach licznych wycieczek szkolnych (niestety, nauczyciele najczęściej wybierają cel wycieczki na podstawie autora tekstu). A ono nie ma szans się zrodzić, jeśli będzie się kojarzyć teatr z tego typu przedstawieniami.

Z pewnością warto śledzić dalsze kroki Seweryna, wobec którego wszyscy   warszawscy teatromani mają ogromne oczekiwania, jak i Kozłowskiej, która dopiero stawia pierwsze kroki na ścieżce zawodowej. „Nowy Don Kiszot” okazał się jednak pomyłką. Nie tyle repertuarową, co inscenizacyjną. Reżyserka próbowała połączyć ze sobą kilka różnych pomysłów, co skończyło się ogólnym chaosem i powtarzaniem chwytów, a w efekcie – nudą.

Polski teatr potrzebuje konfrontacji z dramatami Fredry, wymaga podjęcia wyzwania. Zmagali się z nimi tacy artyści jak Anna Polony, Piotr Cieplak czy Anna Augustynowicz, nie zawsze odnosząc sukces. A każda taka próba staje się kamyczkiem w dyskusji o to, czy w dalszym ciągu powinno się grać utwory Fredry w teatrze. Tym bardziej należy się tym próbom przyglądać.

Jakub Niżniowski
Teatrakcje
18 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...